Przyrodę trzeba mieć przede wszystkim ułożoną w sobie

Wywiad z psychologiem, Ryszardem Kulikiem, o więzi z przyrodą i byciu miejscem, o nazywaniu i improwizacji, o naszych lękach i „nudach” w lesie oraz o wychowaniu dzieci bez wychowywania. Rozmowę przeprowadziła Irka Jazukiewicz.

Irka Jazukiewicz: Co drugi człowiek na świecie mieszka w mieście i ta tendencja się pogłębia. Natura, która stosunkowo niedawno witała nas tuż za oknem, wycofuje się dziś na peryferia i trzeba pokonywać coraz większą odległość, żeby pobyć w jej otoczeniu. Zmienia się nasz styl spędzania czasu wolnego, a las jako plac zabaw wymyka się z doświadczenia dzieciństwa. Jak kontakt z przyrodą wpływa na rozwój psychiczny dziecka, umiejętność radzenia sobie w życiu, jego świadomość siebie i kontakty społeczne?

Ryszard Kulik: Mam na początek taką refleksję, że nasza rozmowa jest znakiem czasu, bo musimy udowadniać innym i sobie, że kontakt z przyrodą jest dla dzieci ważny. A jest to tak oczywiste, że aż czasem się dziwię, że dorośli w ogóle o tym rozmawiają, że są przeprowadzane badania i organizowane konferencje na ten temat. To pokazuje poziom szaleństwa, któremu ulegliśmy. W XXI wieku musimy się przekonywać, jak istotne jest, by dziecko wyszło na dwór i spotkało się z trawą, liśćmi, sikorkami, by zaznało ruchu na świeżym powietrzu.

Dziecko jest całością. Manifestuje się jako człowiek w różnych, połączonych ze sobą sferach – poprzez fizyczność, emocje, funkcje poznawcze i społeczne oraz wymiar duchowy, o którym najmniej się mówi, choć moim zdaniem to akurat szczególnie ważny obszar. Natomiast kontakt ze światem naturalnym, bycie na zewnątrz jest jedyną okazją, żeby te wszystkie sfery zostały pobudzone i użyte do doświadczenia rzeczywistości. Po drugiej stronie mamy nasze mieszkania, pomieszczenia szkoły czy biura – środowiska, które obcinają to doświadczenie, czyniąc je niepełnym. Tymczasem prosta zasada mówi, że im ono jest pełniejsze, tym lepiej dla rozwoju, bo rozwój karmi się zróżnicowaną, jeśli chodzi o bodźce, stymulacją.

Wspominasz o wymiarze duchowym – jaką wrażliwość rozwija przyroda w tym zakresie?

Kontakt z przyrodą pozwala na odkrycie, że jest coś większego od nas, pozwala dotknąć tajemnicy życia, które trwa od miliardów lat i tworzy zadziwiający, harmonijny, samopodtrzymujący się układ. Wnikliwa obserwacja przyrody konfrontuje nas z doświadczeniem „nie wiem”, z tajemnicą i potęgą przekraczającą nasze możliwości zrozumienia i ogarnięcia tej całości. Te aspekty posiadają wymiar duchowy.

Myślę też o tym wymiarze w kontekście naszej relacji z Ziemią i postawy wobec niej – tego, że zgadzamy się na jej niszczenie. To coś niezwykle istotnego. Mówiąc krótko: jesteśmy w stanie chronić i dbać o to, z czym mamy pewną relację. Dopiero wtedy przestajemy być obojętni. Powstaje sprzężenie zwrotne: im bardziej się izolujemy i wycofujemy, stajemy się obojętni na niszczenie przyrody – tym bardziej się od niej oddalamy i obojętność wzrasta. W drugą stronę to też tak działa: im silniejszą nawiązujemy relację, tym mocniej się angażujemy, troszczymy i kochamy to, co wokół nas, chcemy to poznawać i pogłębiać więź.

Poza warsztatami psychologa, prowadzisz również zajęcia przyrodnicze dla dzieci. Jaką one mają postawę wobec przyrody?

Podejście dzieci do przyrody jest dokładnie takie, jak podejście dorosłych, czyli po prostu katastrofalne. Kilkanaście lat temu, a niewiele się pod tym względem zmieniło, pracowałem w miasteczku edukacji ekologicznej na peryferiach Śląska – w przyjemnym otoczeniu, gdzie nie ma nachalnej cywilizacji. Dzieci przyjeżdżały tam na kilka dni. Zaraz po rozpoczęciu zajęć, gdy właśnie mamy iść do lasu, padały pierwsze pytania – gdzie tu jest najbliższy sklep i kiedy tam pójdziemy. Moim zdaniem to kwintesencja stosunku współczesnego człowieka do świata, do siebie samego, do przyrody i do Ziemi. Czyli, krótko mówiąc, konsumpcyjne szaleństwo, któremu ulegliśmy, a dzieci obserwując nas, dokładnie je naśladują.

Echo tego podejścia słychać w stwierdzeniu: przyroda ma być „po coś”. Dla niektórych dzieci rozpoczynających dopiero swoją przygodę z zajęciami w terenie, początkowo nie wydawała się wartością. „Po co tu przyszliśmy?” – pytały w lesie – „Przecież tu nic nie ma!”. Potem i owszem – same były zaskoczone, że jest tam tak ciekawie, wystarczy poobserwować i dotknąć.

Zauważyłem jeszcze jedno: przyroda ma być pełna atrakcji, jak wesołe miasteczko. W związku z tym jest takie oczekiwanie, że gdy przyjdziemy do lasu, staniemy i rozejrzymy się – wszędzie będą zwierzęta, które chodzą, żerują, kochają się, gonią, polują, zjadają siebie nawzajem. Ma być jak na filmach przyrodniczych, gdzie lampart rozrywa pazurem swoją ofiarę. Tymczasem idziemy do lasu i nic się nie dzieje. Nuda, że hej! Drzewa, żadnych zwierząt i w ogóle jakoś cicho. W tym sensie jesteśmy konsumentami wrażeń i to intensywnych. Ma być jak w wesołym miasteczku. A jeśli tak nie jest, to trzeba iść do sklepu, bo tam na pewno jest więcej atrakcji.

Dla niektórych las bywa też „straszny”: pełen mrówek, pajęczyn i nieokreślonych szelestów.

Te lęki są powszechne, również u dzieci: „Do lasu?! Przecież tam są komary, muchy, coś gryzie, lata, przeszkadza i mrówki łażą”. Pamiętam kuriozalną pod tym względem sytuację, która rozegrała się nie podczas zajęć z dziećmi, tylko ze studentami ochrony środowiska. Warsztaty odbywały się w terenie, w ciepły, suchy dzień. Idziemy piękną łąką. „Usiądźmy tutaj” – proponuję. A tu niespodzianka, ponieważ studenci nie chcą usiąść na trawie. Okazało się, że boją się, że się pobrudzą albo, że coś tam łazi, że wszędzie są kleszcze. Potem oczywiście kolejne osoby zaczęły kucać i wreszcie usiadły. Ale nikt nie chciał usiąść bezpośrednio na trawie – coś sobie trzeba podłożyć zawsze, żeby się odizolować od tego, co „zagraża”.

Czyli od czego właściwie?

Żyjąc w kapsułach, jakimi są nasze mieszkania, zadbaliśmy o to, żeby były sterylne. Tam się nie prześlizgnie niemal żaden żywy organizm, nawet bakterie. Używamy takich środków czyszczących, które – jak informują nas w reklamach – zabijają 99% bakterii, grzybów i wirusów. Zero życia. Trawa i łąka są przeciwieństwem – tam wręcz od życia kipi. Trudno się dziwić, że się tego boimy, skoro stworzyliśmy świat, który jest sterylny.

Sterylność jest promowana jako konieczność wśród czyhających na nas drobnoustrojów. Podobne obawy są raczej nabyte i wyuczone niż instynktowne.

Dzieci mają mnóstwo lęków i uczą się tego, obserwując dorosłych. Choć niewielka ich część ma uzasadnienie ewolucyjne – gdy boimy się na przykład węży czy ciemnego lasu. Odziedziczyliśmy je po naszych przodkach. Trzeba uczciwie powiedzieć, że chociaż przyroda to nasz dom, warunek przetrwania i dzięki niej zaspokajamy wszystkie nasze potrzeby – pod tym względem zawsze budziła szacunek, a nawet cześć w religijnym wymiarze. Ta sama przyroda była, jest i będzie źródłem naszego cierpienia, bólu fizycznego i ostatecznie śmierci. Dobrze jest o tym pamiętać. Ludzie od początku mieli ambiwalentny stosunek do natury: z jednej strony ją podziwiali, z drugiej – widzieli jako największe zagrożenie, więc pewne lęki są głęboko utrwalone. Tyle że przesadzamy w kwestii zabezpieczeń, myśląc złudnie, że niwelując te zagrożenia, zbudujemy świat, na którym nam zależy.

W jaki sposób dorośli przekazują swoje obawy i jak, mimo lęków, zachęcać dzieci do przyrody?

Jeśli chodzi o wychowanie dzieci, jestem zwolennikiem takiego podejścia, w ramach którego właściwie ich nie wychowujemy. Dzieci uczą się poprzez doświadczenie, jednocześnie obserwując i naturalnie starając się naśladować znaczących dla nich dorosłych. Jesteśmy pod lupą: patrzą jak mówimy, jak patrzymy, jak chodzimy, jak reagujemy w różnych sytuacjach, jak spędzamy czas. To najsilniejsze wpływy, które je kształtują, czyli podstawowy mechanizm socjalizacji, uczenia się przez dzieci życia – modelowanie. Jeśli chcemy, by dziecko doceniło przyrodę, chciało aktywnie spędzać czas na zewnątrz, nie ma lepszego środka niż w ten sposób żyć. Jako dorośli najzwyczajniej dajemy dziecku przykład swoim zachowaniem. Jeśli rodzic chce, żeby dziecko wyszło na dwór, poszło do lasu, kochało przyrodę, a cały dzień siedzi przed komputerem i jest na Facebooku, to po prostu się nie uda. Inny przykład daje aktywny rodzic, który jeździ na rowerze, chodzi na spacery, nie boi się albo właśnie boi i te lęki przekracza. Robi swoje i na przykład siada na trawie, gdy ma na to ochotę. Przecież nie jest tak, że jeśli się boimy, to mamy zrezygnować z jakiejś aktywności. To tylko pomarańczowe światło, które nas o czymś informuje. Adekwatny sposób radzenia sobie z lękiem, to dostrzec, że światło jest tylko ostrzegawcze i zrobić swoje. Mogę powiedzieć, że boję się lasu, ale idę tam spać. Nawet, jeśli się boję – wiem, że ostatecznie nic mi się nie stanie.

Dorosły – rodzic, opiekun czy nauczyciel – może zostać również dobrym przewodnikiem po przyrodzie, starając się obudzić ciekawość, skłonić do obserwacji, stawiania pytań, do doświadczenia różnymi zmysłami. Jak zainspirować dziecko do własnych odkryć w naturze?

Przyrodę trzeba mieć przede wszystkim ułożoną w sobie. Mówiąc naukowo – mieć jej złożoną i bogatą reprezentację we własnym umyśle. Polega to na tym, że mamy dużo kategorii, w oparciu o które postrzegamy rzeczywistość. Las nie jest dla mnie wyłącznie zbiorem drzew, a gdy w nim jestem, potrafię dostrzec bardzo wiele różnych elementów i zależności. Dzięki temu, że wcześniej się czegoś nauczyłem i stworzyłem sobie pewną mapę lasu w umyśle. Im ta reprezentacja jest bardziej złożona i bogata, tym więcej dostrzegam i tym bogatszy jest świat, który widzę. Widzimy tylko to, co jest reprezentowane w naszym umyśle w postaci kategorii. Dlatego będąc przewodnikiem dla naszych dzieci, trzeba się tymi kategoriami dzielić. Na zajęciach warto tworzyć okazje, żeby dzieci tę reprezentację powoli kształtowały. Na przykład umiały w oparciu o zmysły rozpoznawać różnego rodzaju wrażenia i układać z nich zróżnicowany obraz rzeczywistości.

Gdy taki człowiek już jako dorosły pójdzie do lasu, nie będzie to dla niego płaskie środowisko – z jakimiś, ale nie wiadomo jakimi drzewami – tylko zróżnicowany świat, w którym można się zachwycić wieloma rzeczami, bo w ogóle się je dostrzega! Tym się różnią miłośnicy przyrody od tych, którzy jej nie znają albo mają z nią mały kontakt. Dla kogoś, kto ma ubogą reprezentację świata naturalnego w lesie nic nie dzieje, jest nuda i banał. Dla mnie z kolei to fascynująca rzeczywistość, gdzie mam mnóstwo wrażeń, potrafię odebrać sporo różnych bodźców, które mnie zachwycają, a czasami przerażają i to jest wielowymiarowe doświadczenie. Ktoś, kto się zna na muzyce, usłyszy na koncercie dziesięć razy więcej niż ja, laik w tej dziedzinie.

Poza niezaprzeczalną inspiracją, jaką wnosi przyroda, coraz więcej się mówi o jej wymiarze terapeutycznym. Jest wymieniana jako ważny element wspierający powrót do zdrowia fizycznego i psychicznego.

Przeprowadzono dużo badań na ten temat. Na przykład zaobserwowano, że osoby po operacji kardiologicznej szybciej i sprawniej wracały do zdrowia, jeśli w ich szpitalu za oknem był widok na park albo na drzewa. Jeśli chodzi o wymiar psychologiczny – znowu udowadniamy coś, co chyba intuicyjnie wszyscy wiemy. Idziemy do lasu, szukamy kontaktu z przyrodą, bo działa na nas uspokajająco, kojąco i pozwala lepiej radzić sobie z napięciem i stresem. Ten kontakt jest ważny z punktu widzenia higieny psychicznej. Potrzebujemy takich doświadczeń na co dzień, żeby się dobrze czuć. Na wakacje też raczej pojedziemy gdzieś na łąkę, do lasu, nad rzekę, nad morze, a nie do centrum miasta, by posiedzieć przy ruchliwej ulicy.

Środowisko naturalne dostarcza znakomitych okazji do budowania więzi z miejscem. Wielu z nas pamięta z dzieciństwa ulubioną łąkę, wzgórze czy drzewo, do których się często wracało, z którymi związane były spotkania i zabawy z rówieśnikami. Czy dzieci nadal tworzą własne miejsca czy kryjówki w przyrodzie? Jakie z tego płyną korzyści?

Jesteśmy skonstruowani w ten sposób, że po prostu potrzebujemy takich map. Tyle że, skoro świat się tak zmienia, to pewnie też inne elementy odgrywają rolę kotwic, wokół których buduje się swoje poczucie miejsca. Coraz rzadziej będą to na przykład drzewa, a coraz częściej place zabaw czy jakieś obiekty architektury użytkowej. W ślad za zmieniającym się światem, zmieniają się też te reprezentacje. Kłania się tu jedna z podstawowych prawd psychologicznych – człowiek jest taki, jakie jest jego doświadczenie. Jeśli kiedyś naszym doświadczeniem był kontakt z przyrodą, to nosiliśmy ten świat w sobie i tacy byliśmy. Teraz w naszym doświadczeniu przeważają wrażenia związane z metalem, szkłem, betonem. Tacy więc się stajemy, takie są nasze opowieści, poczucie miejsca, świata, no i siebie.

Warunkiem pełnego zakorzenienia jest relacja z miejscem w jego fizycznym wymiarze, w tym z elementami przyrody. Ludzki świat, sztuczny w domyśle, też jest zakorzeniony w przestrzeni fizycznej z określoną charakterystyką: z krajobrazem, roślinami, zwierzętami, klimatem – jest w nim wiele naturalnych elementów, więc im ta reprezentacja i kontakt są pełniejsze, tym silniejsze poczucie zakorzenienia i bycia w miejscu. Bycia miejscem. Dlatego, gdy kogoś poznajemy i przedstawiamy się, to jednym z pierwszych pytań jest: „skąd jesteś?”. Tak jakby człowiek nosił to miejsce w sobie, a to, skąd pochodzi, jakoś o nim świadczy.

Ostatnio częściowo przenieśliśmy się na wieś pod Wadowice – znane z tego, że urodził się tam papież Jan Paweł II. Dotąd, gdy mówiłem: „Jestem ze Śląska, z Katowic”, słyszałem w odpowiedzi: „Ze Śląska? Wy tam jeszcze potraficie w ogóle oddychać?”. Gdy mówię natomiast, że jestem spod Wadowic, widzę po reakcji na twarzy: „Swój Ci on!”, jakby nagle cząstka tej papieskości, autorytetu była też moim udziałem. W tym sensie jesteśmy miejscem. Chociaż dramatem związanym ze współczesnością jest to, że się wykorzeniamy i coraz mniej się z miejscem utożsamiamy. Ludzie sprawiają wrażenie, jakby byli wszędzie i nigdzie zarazem, ciągle podróżują albo się przeprowadzają. A skutkiem jest to, jak kontaktują się z otoczeniem, w którym żyją, jak je „czują”, jak o nie dbają.

Projekt, który zachęca dzieci do budowania więzi z przyrodą, jest świadectwem i odpowiedzią na niepokojące odsunięcie od środowiska naturalnego. Myślę, że dla jednego, dwóch pokoleń wstecz byłoby to co najmniej dziwne, bo po szkole i tak ciągle biegało się po podwórku, łące czy po lesie…

Jak wołali do domu, to było za karę.

Dziś jednak dziecko nie ma przeważnie przyzwolenia na spędzanie czasu poza domem samo. Mimo że zwiększają się środki ostrożności, paradoksalnie wzrasta także lęk rodziców, że ktoś ich dziecko skrzywdzi, a nawet może porwać, jeśli na chwilę zostanie samo. Funkcję swobodnych zabaw z rówieśnikami na podwórku przejmują więc zajęcia pozalekcyjne, kółka i dodatkowe warsztaty. Dziecko w ten sposób ma ograniczony czas na własne pomysły i ograniczony wybór, co do tego, jak ten czas spędzi.

Czytałem o badaniach, w których zwraca się uwagę na znaczenie, jakie ma spontaniczna zabawa dla dzieci. To, co my nazywamy teraz marnowaniem czasu albo zbijaniem bąków, okazuje się niezwykłą wartością. Dzieci potrzebują takiego nieustrukturalizowanego czasu, żeby mogły go same twórczo spożytkować. Gdy czas jest zorganizowany i zaplanowany tylko przez dorosłych, gubi się gdzieś duch dzieciństwa, które powinno być manifestacją swobody. Nie „odtąd-dotąd”, bo nawet jeśli zajęcia są twórcze, to ciągle jest propozycja dorosłych. Z punktu widzenia rozwoju dziecka, zawsze jest bardziej korzystne to, co dziecko wymyśla samo i jak samo organizuje dla siebie czas. Oczywiście ważne, by dorosły tworzył bezpieczne warunki, w których ten proces może zachodzić oraz by podążał za dzieckiem i umożliwiał mu rozwój własnego potencjału.

Richard Louv w książce Ostatnie dziecko lasu pisze o powiązaniu między czasem wolnym, nudą i zabawą twórczą. Konstruktywnie znudzony umysł samodzielnie wymyśli za chwilę jakieś wciągające zajęcie, ale warunkiem do tego jest czas, którego dziecku brakuje, bo ma być spędzony produktywnie.

Z punktu widzenia rozwoju dziecka, dobrze jest przyjąć taki pogląd, że dziecko nigdy nie marnuje czasu. To znaczy, że każde doświadczenie jest wartościowe, cenne i każde czegoś uczy. Rozwój to właśnie umiejętność czerpania z tych doświadczeń, a to oznacza, że bezproduktywne, spontaniczne zabawy zawsze niosą jakąś naukę. Nuda może być impulsem do twórczej aktywności – jest też czasem potrzebna, żeby w ogóle coś się wykluło.

Wyobraźmy sobie dziecko, które dorasta na zamkniętym osiedlu w typowej zabudowanej przestrzeni miejskiej, w otoczeniu „sterylnych” trawników i uporządkowanych parków, z szeregiem zajęć pozalekcyjnych – jak się realizuje i rozwija w porównaniu z dzieckiem, które dużo czasu spędza w naturalnym otoczeniu na zewnątrz?

Łatwo przyjąć, że w tym przypadku może mu czegoś ważnego zabraknąć. Oczywiście, nie wiemy, jakie to są zajęcia, bo one również mogą angażować do kontaktu z przyrodą. Ważne, by w tym, co dziecko robi, było ono całe. Czyli, żeby rozwijało wszystkie aspekty własnej osoby: fizyczność, ciało, emocje i psychikę w sensie rozwoju poznawczego i duchowego.

Które z zajęć pozaszkolnych są w stanie angażować tak w całości? Nawet jeśli są zaplanowane przez kogoś, ale w sposób twórczy angażują cały potencjał dziecka, to dobrze. Chociaż najlepiej by było, gdyby w zajęciach mogła się ujawnić jakaś inwencja twórcza samych dzieci. Teraz organizujemy warsztaty ekologiczne, żeby pójść z dziećmi do lasu i czegoś się nauczyć, podczas gdy one same kiedyś organizowały swoje grupy w lesie i spędzały czas, wspinając się na drzewa i poznając przy okazji przyrodę. A to, co my teraz robimy, to próbujemy jakoś zrekompensować brak naturalnych zabaw dzieci, które same organizowały sobie czas w swoim środowisku… Trzeba zakasać rękawy i ratować, ile się da, mając jednak świadomość, że to wszystko są zamienniki spontanicznych i naturalnych działań, które kiedyś były codziennością dla dzieci.

Dziecko, które dużo czasu spędza na fizycznej aktywności w terenie, ma okazję się powspinać, pobiegać, pospadać i powywracać się, a przy okazji przekonać się, że gałąź może się załamać. Dzięki temu poznaje lepiej swoje ograniczenia i możliwości. Louv dowodzi w swojej książce, że swobodna, a więc i ryzykowna czasem zabawa w przyrodzie sprzyja budowaniu sprawczości i pewności siebie u dziecka.

Ostatnio byłem na konferencji na temat outdoor education. To ruch, który odkrywa starą prawdę, że najlepiej dla dzieci rozwijać się nie w zamkniętych pomieszczeniach, tylko w aktywności na zewnątrz. Wiele mówiono tam o jej pozytywnych skutkach dla poczucia własnej wartości, sprawstwa, samooceny i rozeznania, co do swoich możliwości. W efekcie – dla budowania własnej tożsamości, czyli: ja wiem, kim jestem, na co mnie stać i na co mogę sobie pozwolić. To tak, jak w cytacie z wiersza Szymborskiej: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Najlepiej się tego dowiedzieć działając w realnym świecie, a nie zastanawiając się nad tym przed monitorem.

Ale rodzic czy opiekun dziecka po wyjściu z nim w teren chciałby przede wszystkim przyprowadzić je z powrotem w dobrej kondycji. Jak w tej sytuacji ma sobie poradzić dorosły, który widzi, że dziecko właśnie kombinuje coś ryzykownego, co różnie może się skończyć, a z drugiej strony – nie chce ograniczać z powodu swego lęku każdej zabawy?

Potrzebny jest złoty środek. Jest niezwykła książka, którą można polecić w tym wypadku – nosi tytuł W głębi kontinuum. Jean Liedloff opisuje swoje doświadczenie życia wśród Indian z plemienia Yequana w wenezuelskiej dżungli, m.in. obserwacje na temat wychowywania dzieci. Rodzice z dużym zaufaniem podchodzą tam do ich różnych pomysłów na aktywność, pozwalając, żeby dzieci same eksperymentowały i uczyły się. Zauważyła, że dzięki temu mają dobrze rozwinięty naturalny instynkt samozachowawczy i odpowiedzialność. To, gdy my się już boimy i czegoś zakazujemy, jest nadmierną reakcją, bo dzieci nie pchają się intuicyjnie w sytuacje, które są dla nich beznadziejne i mogą się zakończyć tragicznie. Tak Liedloff zaobserwowała to w warunkach życia plemienia Yequana. Może inaczej jest w naszym świecie, gdzie mamy innego rodzaju zagrożenia i w sensie ewolucyjnym nie zostaliśmy wyposażeni w system alarmowy. Mam na myśli na przykład wybieganie na ulicę – brakuje nam tutaj pewnego bezpiecznika.

Przekaz jest jednak taki, że w naszej kulturze za bardzo się boimy i chronimy dzieci, co powoduje więcej problemów niż korzyści. Podczas gdy one potrafią same dozować sobie poziom ryzyka adekwatny do możliwości. Psychologowie mówią poza tym, że w procesie rozwoju ważne są także frustracje, czyli również doświadczenie bólu czy niepowodzenia. Na zasadzie: jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. To doświadczenia wpisane w egzystencjalną kondycję człowieka i jeśli chcemy, żeby nasze dzieci były nadmiernie chronione przed bólem, to również jest to rodzaj sterylności w kontekście braku przykrych doświadczeń. Chcemy, żeby nie obiły sobie kolan, nie potłukły się, nie uderzyły, ale – co to za życie? Podobnie jest z naszymi mieszkaniami, które są czyste i wypieszczone, a po drugiej stronie mamy zanieczyszczone rzeki i powietrze. Pamiętajmy, że ostatecznie powoduje to dla nas spore zagrożenie.

Człowiek jako gatunek przez tysiące lat rozwijał się, pozostając w ścisłym związku z naturą: z jej darami i zagrożeniami, dniem i nocą, ze zmienną pogodą i porami roku, do których trzeba było się dostosowywać. Teraz związek między wiedzą, codzienną pracą a rytmem przyrody powoli zanika. Pojęcie pracy dla wielu z nas obecnie oznacza postukiwanie w komputer. Jak brak kontaktu z bodźcami naturalnymi, wysiłkiem, przyrodą zmienia nasze mechanizmy poznawcze?

Widzę tu pewną degenerację w formie procesu, który polega na tym, że coraz bardziej odcinamy się i separujemy od rzeczywistości. Jest jakiś realny świat, i stanowi on źródło wielu potencjalnych zagrożeń. Sposobem na życie staje się ich pacyfikacja, co pozwala nam czuć się komfortowo i bezpiecznie. Cała cywilizacja staje się narzędziem, które ma służyć coraz większemu ograniczaniu możliwości cierpienia. Gdy jesteś przed komputerem i spędzasz tak całe dnie, możesz załatwić tam prawie wszystko. To absolutny stopień oddzielenia. Zamiana tego, co rzeczywiste na to, co wirtualne. I to wirtualne jest całkowicie bezpieczne, bo tam się nie potkniesz, nie potłuczesz, nie zachorujesz. Wymyśliliśmy sposób na życie, który polega na nadmiernym chronieniu się przed nim i osiągamy w tym zadziwiający sukces, a jednocześnie jest to nasza największa porażka. Odcinanie się od życia powoduje dla nas katastrofalne konsekwencje – w sensie zdrowia psychicznego, fizycznego i jakości środowiska, które po odcięciu wydaje się zupełnie zbędne, niepotrzebne i obojętne. Paradoks polega na tym, że im bardziej nasz sztuczny świat staje się oddzielony, tym bardziej zależy od tego naturalnego. Nic tak nie zależy od przyrody jak drapacze chmur w Nowym Jorku.

Nasz świat jest kontynuacją świata przyrody. R.K.: Nie jesteśmy w stanie istnieć bez przyrody. To my potrzebujemy przyrody, a nie ona nas. Zmierzamy do jakiegoś poziomu absurdu. Za chwilę, moim zdaniem, nadejdzie przesilenie, które zweryfikuje ten kierunek na zasadzie: „Sprawdzam!”. I tu się okaże, że gramy tak, jakbyśmy mieli najlepsze karty, a po prostu nie mamy nic.

Chociaż jesteśmy wyposażeni w intuicyjny wymiar rozumienia przyrody, szacunek do niej jest ściśle związany – jak tłumaczy Louv w swojej książce – z naszą wiedzą, umiejętnością rozpoznawania i nazywania jej elementów.

Nazywanie jest ważnym narzędziem na pewnym poziomie. To jest sposób na budowanie formy reprezentacji poznawczej świata. Istnieje jednak pewien rodzaj doświadczenia, który przekracza ten poziom, otwierając na inny wymiar, duchowy. Nie chodzi o to, żeby wszystko potrafić rozpoznać. Dotykam tajemnicy, kiedy jestem z czymś w kontakcie i nie nazywam tego, bo nazywanie jest rodzajem kontroli – ja wiem, co to jest i to już jest opanowane. W takim sensie czuję się bezpieczniej, a tu mówimy o otwarciu na coś pozostającego poza kontrolą, nawet jeśli budzi lęk. Chodzi tu o inną relację niż określanie „To jest liść klonu, takie drzewo, taki krajobraz, taki las”. Być w tym miejscu i przez chwilę nic nie mówić, pozostać w ciszy i w takim właśnie niepoznaniu doświadczać rzeczywistości.

Kto wie, może tego rodzaju doświadczenie jest najważniejsze? Jego warunkiem jednak jest stworzenie przedtem fundamentu w postaci rozbudowanej reprezentacji poznawczej środowiska. Przypomina to wypuszczenie się w nieznane rejony, a wypuścić się można dopiero, gdy ma się mocne korzenie. Tak jak w muzyce: improwizuje się nie wówczas, gdy się uczymy grać i ćwiczymy gamę. Możemy latać po klawiaturze, ale improwizacja jest możliwa dopiero wtedy, gdy potrafimy już zagrać dobrze, mamy podstawę, bo ćwiczymy gamy i pasaże przez lata, a potem wypuszczamy się poza nie, w przestrzeń, w której nie ma reguł i znaczeń.

Tworzenie podstawy w budowaniu relacji z otoczeniem jest również źródłem radości dla dziecka, które dopiero wydobywa znane z nieznanego. Frajdą jest przecież rozpoznać samodzielnie drzewo, odwołać się do jego uzgodnionej nazwy z poczuciem, że ja już znam klony i mówiąc o nich, trafnie wywołuję ich obraz.

Na tym etapie dzieci tego potrzebują i naszym zadaniem jest je w tym wesprzeć. Natomiast potem, dla bardziej zaawansowanych i zapewne już nieco starszych, dobrze jest podjąć próbę doświadczenia przyrody w takiej właśnie tajemnicy. I doświadczyć osobistego przeżycia: „Nie wiem”.


Ryszard Kulik – doktor psychologii i trener psychologicznego treningu Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, współpracownik organizacji ekologicznych. Od lat zajmuje się edukacją ekologiczną i psychologiczną. Autor książek poruszających tematykę relacji człowiek – przyroda, m.in. „Człowiek wobec przyrody. Psychologia ochrony środowiska”, „Jak kształtować postawy ekologiczne. Trening grupowy w edukacji ekologicznej” i „Odkrywanie Natury. Praktyka głębokiej ekologii”. Czerpie inspiracje z nurtów filozofii głębokiej psychologii, psychologii humanistycznej, ekofilozofii i ekopsychologii, idei bioregionalizmu oraz z doświadczenia bliskiego kontaktu z dziką przyrodą.

Irka Jazukiewicz – ekolożka i edukatorka, w ODE „Źródła” trenerka edukacji przyrodniczej, ekologicznej i globalnej, z wykształcenia polonistka, zawsze ciekawa nowych metod zabawy i pracy z dziećmi oraz dorosłymi. Entuzjastka „dzikiej edukacji” i literacka wielbicielka Milorada Pavicia i Jose Luisa Borgesa. Z pasją uczy się, dziwi i opowiada o strategiach przystosowawczych roślin i zwierząt. Pisze artykuły, poruszające zagadnienia przyrodnicze, globalne, a także prawa człowieka (Ekokalendarz.pl, Woda.edu.pl), uparcie uprawia balkonowe zioła i organizuje happeningowe koncerty ze Stowarzyszeniem MY. Imigrantka z Wilna w Warszawie, na co dzień rowerzystka i puzonistka w orkiestrze warzywnej Paprykalaba.

Powyższy artykuł pochodzi publikacji "W dziką stronę. Rozmowy o edukacji w przyrodzie", Łódź 2016.