Wstęp Adama Wajraka do książki "W dziką stronę. Rozmowy o edukacji w przyrodzie"

Spotykam się z tym co chwila. Często ludzie w moim wieku, czyli czterdziestolatki, albo nieco starsi przyjeżdżają ze swoimi dzieciakami do Puszczy. W dzieciach widać wielką radość i fascynację z obcowania z niezwykłą przyrodą. W moich rówieśnikach też. Tylko w przeciwieństwie do tej dziecięcej, ich radość jest jakaś taka przestraszona i przygaszona.

– Bo wie Pan, ja też kiedyś interesowałem się przyrodą, ale potem jakoś mi przeszło – mówią ojcowie i mamy. W rozmowie okazuje się, że przyczyny są zwykle dwie. Albo w domu, albo w szkole ktoś takiemu, przyrodniczemu z początku dziecku, wybił jego zainteresowania z głowy, udowadniając że zajmowanie się przyrodą jest niepoważne.

– Te ptaszki, żabki, robaczki i kwiatki – z tego nie da się żyć, nic na tym nie zarobisz – tak mówili im najczęściej rodzice, a nauczyciele dobijali, każąc wykuwać na blachę formułki o fotosyntezie, okryto i nagonasiennych, mitozie i mejozie oraz innych, szalenie ważnych, podręcznikowych rzeczach. – I nigdy nie chodziliśmy w teren, co najwyżej raz, do szkolnego ogródka – mówią ci głęboko, co tu dużo gadać, zranieni ludzie.

Choć uczyłem się w tych samych czasach i chodziłem do podobnej szkoły, udało mi się jakoś tego uniknąć. Może „przyrodniczość” miałem bardzo silnie we krwi, a raczej zawdzięczałem ją ludziom, których napotkałem na mojej drodze. Naukowcom i przyrodnikom z powołania, którzy na dodatek, poza wiedzą, mieli niezwykłą, wprost anielską cierpliwość i bez mrugnięcia okiem odpowiadali na moje najgłupsze nawet pytania. Oni chyba mieli poczucie misji. Misji polegającej na tym, żeby takiemu uciążliwemu dzieciakowi jak ja pokazywać, że przyroda to nie nuda, ale fantastyczna przygoda. W szkole miałem te wszystkie bardzo potrzebne i ważne nudy, natomiast w teren wyciągali mnie właśnie zaprzyjaźnieni ornitolodzy i zwykli wielbiciele przyrody. To oni pokazywali mi, gdzie zimują bieliki – w kolektorze ze ściekami na warszawskich Młocinach, jak jastrząb robi gniazdo, albo gdzie w mieście zupełnie szarym i nieciekawym jakim była Warszawa lat 80. zeszłego wieku, mogę zobaczyć puszczyka i jak zbadać jego wypluwki. Do tego dowiedziałem się, że prawdziwe ciekawostki takie jak: traszki, ropuchy, pływaki żółtobrzeżki, topielice albo płoszczyce znajdę w stawiku na warszawskiej Cytadeli. Ten stawik to był istny kosmos, a raczej mikrokosmos. Łykałem więc twardą wiedzę w szkole, a w terenie rozwijałem fascynację, która tę wiedzę pozwalała łykać łatwiej i przyjemniej. Podobnie, jak się okazało, miało kilku moich przyjaciół przyrodników, dziś wybitnych naukowców biologów. Najczęściej, podobnie jak ja, w teren trafiali dzięki komuś spoza szkoły, kto do szkolnej wiedzy dokładał terenową fascynację i przygodę. Ale dlaczego nie połączyć tego wszystkiego i nie robić tego pod szyldem szkoły, wraz z nauczycielem biologii? Zresztą z tego co słyszę, coraz częściej tak się odbywa. Dzisiejsze dzieciaki trafiają na dwa w jednym, czyli nauczycielkę lub nauczyciela, który nie tylko przekazuje twardą wiedzę, ale również terenową fascynację. To nie musi być koniecznie wyprawa do Puszczy Białowieskiej czy w Karpaty, ale czasami wycieczki do miejskiego parku, nad pobliską rzeczkę lub zupełnie zapomniane bagienko pełne przedziwnych i fascynujących istot. Często nauczyciele korzystają ze sprawdzonych zachodnich wzorców takich jak BioBlitz, czyli biologiczny nalot na przyrodę, spopularyzowany przez wybitnego socjobiologa, Edwarda O. Wilsona. Ta bardzo popularna, szczególnie w USA, gra terenowa polega na odnajdywaniu i nazwaniu na określonym terenie, w określonym czasie jak największej ilości gatunków. Wygrywają ci, którzy potrafią odnaleźć więcej, a przy okazji można w praktyce poczuć, co znaczy bioróżnorodność albo taksonomia.

Tym nauczycielom, którzy takie rzeczy robią, wypada mi tylko podziękować i mieć nadzieję, że ta książka umocni ich w podążaniu tą słuszną drogą. Tym, którzy jeszcze tego nie robią, bo obawiają się, że zajęcia terenowe i przyrodnicza przygoda spowoduje, że zabraknie im czasu na przerobienie podręcznikowego materiału, chciałbym powiedzieć, że to strach zupełnie niepotrzebny. Nawet gdyby tak było, zarażone przyrodniczym bakcylem dzieciaki szybko przyswoją sobie podręcznikową, biologiczną wiedzę. Nie zamykajcie się w szkolnych pracowniach, tylko ruszajcie w teren z atlasami, lornetkami i lupami w ręku!


Adam Wajrak – dziennikarz „Gazety Wyborczej”, popularyzator wiedzy o przyrodzie i jej ochronie. Wspiera swym piórem i na wiele innych sposobów działania na rzecz objęcia całej Puszczy Białowieskiej ochroną w postaci parku narodowego, a także inne inicjatywy na rzecz przyrody. Do jego ulubionych zajęć należy podpatrywanie zwierząt. Wiele zwierzaków, które zostały ranne lub osierocone przez rodziców, znajduje opiekę w jego puszczańskim domu. Wychowywał sowy, kruki, bociany, kuny i wydrę. Autor licznych książek o zwierzętach, w których zaczytują się dzieci i dorośli, a jego seria „Przewodników dla prawdziwych tropicieli” to obowiązkowa lektura dla edukatorów prowadzących dla dzieci warsztaty w terenie.

Powyższy artykuł pochodzi publikacji "W dziką stronę. Rozmowy o edukacji w przyrodzie", Łódź 2016.