Łąki nie trzeba wietrzyć

Nie da się myśleć o ochronie przyrody w oderwaniu od bycia w przyrodzie. Nie zrobi się tego inaczej, jak tylko zabierając dzieci w teren i pozwalając im nawiązać z przyrodą osobistą więź. Tylko wtedy zaczną ją cenić i chronić. Rozmowa z edukatorami ekologicznymi: Karoliną Baranowską, Anną Chomczyńską, Kamilem Czepielem, Katarzyną Kępską, Agnieszką Mazur – trenerami Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła”, prowadzącymi warsztaty przyrodnicze w szkołach i w terenie. Uczestnikami ich zajęć są głównie dzieci i młodzież. Od kilku lat dzielą się swoją wiedzą także z nauczycielami, których motywują do wychodzenia w teren i prowadzenia edukacji na świeżym powietrzu, w bliskości z naturą. Z edukatorami rozmawia Marta Karbowiak.

Marta Karbowiak: Moje pierwsze skojarzenie z hasłem „edukacja terenowa” jest takie, że to bardzo szeroki temat. Trzeba znać się na wszystkim po trochu: na przyrodzie, geografii, klimacie, gatunkach roślin i zwierząt, znakach na niebie, zwiastujących zmianę pogody… Mało kto czuje się takim omnibusem. Czy to, że nie wszystko na te tematy wiemy, nie zagraża autorytetowi nauczyciela?

Karolina Baranowska: Moim zdaniem to, że czegoś nie wiemy i przyznamy się do tego przed dziećmi, nie dyskwalifikuje nas w ich oczach, wręcz przeciwnie – to buduje porozumienie pomiędzy uczniem, a osobą nauczającą, bo przyznając się do tego, że czegoś nie wiemy, pokazujemy, że człowiek uczy się przez całe życie. To jest bardzo cenna lekcja dla dziecka.

Na początku mojej przygody z edukacją terenową też bałam się, że powinnam wszystko wiedzieć. Kiedy miałam zaplanowane zajęcia w terenie, chodziłam wcześniej w to miejsce, żeby wszystko sprawdzić, dowiedzieć się, jak nazywa się każdy kwiatek i każdy listek po drodze. Oczywiście i tak wszystko szybko zapominałam, bo nie sposób nauczyć się na pamięć nazw wszystkich roślin, które rosną w parku. A później, kiedy zdobyłam trochę praktyki, okazało się, że wszystkie te obawy były nieuzasadnione, bo nawet jeśli czegoś nie wiem, to dowiadujemy się tego wspólnie z dziećmi i one czerpią z takiej nauki więcej niż gdybym im to wcześniej podała na tacy. Agnieszka Mazur: Miałam podobne obawy i też okazały się nieuzasadnione. Oczywiście doczytywałam na konkretne zajęcia informacje, których potrzebowałam, ale w lesie jest tak dużo niespodzianek, że nie jesteśmy w stanie przygotować się na wszystko. Najczęściej mam ze sobą przewodniki, więc jak czegoś nie wiem, to mówię do dzieci: „Słuchajcie, sprawdźmy razem”. Angażuję uczniów, żeby tę wiedzę zdobywali samodzielnie. I to działa.

Kamil Czepiel: Dzieci dobrze przyjmują, kiedy im się powie, że czegoś się nie wie. Nigdy w takiej sytuacji nie zdarzyło mi się, żeby dziecko krzywo na mnie spojrzało, albo powiedziało z przekąsem „Ale pan jest specjalistą...” w taki sposób, żebym odczuł, że przestałem być autorytetem. Dzieci przyjmują to naturalnie, bez oceniania. Nazw gatunków często nie trzeba podawać im wcale, to nie jest dla nich interesujące. Za to warto pokazać jak coś wygląda, jak się zachowuje…

K.B.: …może ma jakiś ciekawy zapach, może jakąś ciekawą właściwość, na przykład przyczepia się do ubrania. I to dzieci zapamiętują, to jest dla nich ciekawe. Najważniejsze to pokazywać dzieciom, że świat przyrody jest ciekawy – niekoniecznie przez sypanie nazwami, tylko po prostu przez pokazywanie im tego wszystkiego, co w przyrodzie fascynujące.

Anka Chomczyńska: Chodzi o to, żeby dzieci zaciekawić, żeby chciały zobaczyć, dotknąć, poczuć, powąchać.

K.Cz.: Dzieci najbardziej otwierają się na przyrodę, kiedy mają poczucie, że nie muszą wszystkiego wiedzieć. Po prostu się bawimy, szukamy. Nauczyciele, z którymi rozmawiałem, też obawiali się, że nie będą potrafili czegoś nazwać, że właściwie nie wiedzą nic takiego, co mogliby przekazać dzieciom. A później mówili, że kiedy już wyszli z nimi w teren, to jednak okazywało się, że mają im bardzo wiele do powiedzenia, że potrafią wykorzystać w terenie wiedzę ze swoich dziedzin, nawet jeśli nie uczą przyrody, tylko na przykład języka polskiego.

Kasia Kępska: Przychodzą mi do głowy takie dwie sceny. Idzie nauczyciel, koło niego grupka dzieci i nauczyciel rzuca hasłami: „Widzicie, tu jest niepylak mnemozyna, a tam jest glistnik jaskółcze ziele”. I wyobrażam sobie, jak dzieci coraz bardziej odchodzą od tego nauczyciela i zaczynają się zajmować swoimi sprawami. A idzie drugi nauczyciel, który gdzieś coś zobaczył i wykrzykuje: „Wow, patrzcie jakie to jest śliskie, jakie to ma mięciutkie liście, a jakie to jest delikatne!”. I w tym momencie wszystkie dzieci są już przy tym nauczycielu i nie odstępują go na krok. Myślę, że taka postawa jest dużo ważniejsza niż nasza wiedza. W ogóle w zawodzie nauczyciela nie jest ważne, ile on wie, tylko czy ma – nazwijmy to – postawę badawczą. Czy potrafi wzbudzić w dzieciach zaciekawienie, ale przede wszystkim czy sam ma w sobie ciekawość. Jeśli ją ma, to wszystkiego co potrzebne, nauczy się w praktyce.

Jak w takim razie widzicie rolę nauczyciela w procesie edukacji terenowej? Jeśli nie musi być autorytetem, to kim?

A.M.: Większość nauczycieli, których miałam okazję obserwować podczas zajęć w terenie, wchodziła w rolę partnerów uczniów a wychodziła z roli dydaktyków i mentorów. To świetnie wpływało na grupę i proces integracji dzieci z wychowawcą. Uczniowie mieli okazję poznać swojego nauczyciela z innej strony. Ten nauczyciel, który na co dzień ich ocenia i wykłada im wiedzę, tu wspólnie z nimi bawi się i śmieje. To było bardzo budujące.

A.Ch.: Bo poznawali człowieka, a nie nauczyciela. I to było dla nich coś zupełnie nowego.

K.B.: Rolą nauczyciela, który jest z dziećmi w terenie, jest to, żeby pomóc dzieciom uruchomić ukrytą w ich głowach wiedzę.

A.Ch.: O tak! Jestem zafascynowana tym, ile dzieci mają, jak ja to nazywam, „nieuświadomionej wiedzy”. Najczęściej wystarczy im zadać kilka pytań pomocniczych i okazuje się, że nie trzeba niczego wykładać, ani tłumaczyć, bo one same potrafią do bardzo wielu rzeczy dojść. Czasami potrzebują na to trochę czasu, ale jeśli zada im się pytania w odpowiedni sposób, naprowadzi na jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, to odnajdują tę wiedzę w sobie.

Wyobraźmy sobie nauczyciela, który podąża za waszymi radami. Wychodzi z dziećmi w teren i bardzo chce uruchomić u swoich uczniów te utajone zasoby wiedzy i wrażliwości. Tymczasem tuż za progiem szkoły dzieci dostają tak zwanego „małpiego rozumu” – uruchamia się wulkan skumulowanej, dziecięcej energii. W takich warunkach trudno przekazywać wiedzę.

K.Cz.: Cóż, ja sam jak wychodzę w teren, to dostaję tego „małpiego rozumu”. To przez wielką liczbę bodźców. W terenie wszystko jest potencjalnie interesujące i zazwyczaj faktycznie takie się okazuje. Na dzieci działa to tak samo. Na początku po prostu rzucają się w wir zabawy. Żeby zacząć właściwe zajęcia, trzeba więc i sobie, i im dać sporo czasu. Jeśli idziemy w teren na godzinę czy dwie, to trudno jest sobie poradzić z tym nadmiarem nagle uwolnionej energii. Ale jeśli mamy kilka godzin lub kilka dni, to wystarczy dać dzieciom czas, żeby pobyły z tym wszystkim, co nagle się w nich pojawiło, pozwolić im dotknąć, posłuchać… I wtedy otworzą się na to, co chcemy im przekazać.

A.Ch.: Miałam klasy, w których prowadziłam cykl zajęć i całe pierwsze, kilkugodzinne spotkanie poświęcałam na szaleństwo, bieganie i gry zespołowe. Nie było możliwości zrobienia czegokolwiek innego. Dzieci musiały przejść przez etap wyszalenia się. Ale następne zajęcia wyglądały zupełnie inaczej. Kiedy już nasycili się tym szaleństwem i nagłą wolnością, to później sami otwierali się na coś nowego i pytali: „A może dzisiaj zrobimy coś innego?”.

K.B.: Dzieci są zamknięte w klasach, zamknięte w domach, mało wychodzą na podwórko, więc naturalne jest, że kiedy zyskują możliwość wyszalenia się i spuszczenia z siebie tej energii, to będą to robić. Nie ma wtedy sensu zmuszać ich do udziału w zajęciach. To jest naturalny proces, nie warto sztucznie go przerywać ani na siłę formować inaczej.

A.Ch.: Takim formowaniem moglibyśmy je znowu zniechęcić. Kiedy kipią energią, chcą robić coś innego, a my niejako znowu je sadzamy w ławce i mówimy: „Nie, teraz będziesz słuchał o roślinkach, albo teraz będziesz oglądał tego owada”, a one po prostu chcą biec, to może to w dzieciach wzbudzić frustrację. I kolejny raz nie będą już chciały z nami wyjść w teren, bo nie dostały tego, czego potrzebowały, nie zostały zaspokojone ich potrzeby. Budzi się też przekora – nawet jeśli to, co mamy do przekazania jest bardzo ciekawe, ale ktoś czuje się zmuszony do słuchania, to nie będzie chciał tego przyjąć. A kiedy potrzeby dzieci są zaspokojone, wtedy otwierają się na inne doświadczenia.

K.K.: Dlatego warto wychodzić z dziećmi jak najczęściej i spędzać w terenie jak najwięcej czasu. Warto też planować zajęcia w cyklach. Dzieci obserwują wtedy cały ciąg przemian, na przykład zgodny z upływem pór roku, same są świadkami zmian jakie zachodzą w przyrodzie i jest to jeszcze bardziej wartościowe.

K.Cz.: Patrząc na sprawę dość pragmatycznie: zbyt długie siedzenie w klasie powoduje, że dzieci robią się senne, zmęczone, a w takich warunkach trudno zainteresować je czymkolwiek. Wyjście na dwór oznacza dotlenienie i zastrzyk energii. Łąki, w przeciwieństwie do klasy, nie trzeba wietrzyć.

Łatwo powiedzieć: trzeba wychodzić częściej. Tymczasem nauczyciele pracują pod dużą presją. Muszą zrealizować podstawę programową, a liczba godzin lekcyjnych, które mają do dyspozycji jest wyliczona „na styk”. Każda godzina w terenie burzy tę karkołomną konstrukcję.

K.B.: Faktycznie, nauczyciele często boją się, że przez zajęcia terenowe wypadną z rytmu narzucanego przez podstawę programową. Ale tak naprawdę w terenie można zrealizować każdy temat, dowolnie dopasować zajęcia do każdego zagadnienia z dowolnego przedmiotu. To tylko kwestia zastanowienia się: aha, teraz w podstawie programowej mam to i to, więc mogę opowiedzieć o tym w lesie na przykładzie jakiejś rośliny czy zjawiska. Młodsze dzieci mogą na przykład dodawać żołędzie na trawie zamiast cyferek w zeszytach. Można to wszystko pięknie połączyć. Ale nauczyciele bywają tak przytłoczeni tymi podstawami, planami, siatkami godzin, że czasami zamyka im się w głowie jakaś klapka i stają się więźniami szkolnej rutyny. Warto się w takim momencie zatrzymać, dać sobie chwilę na refleksję. Wtedy łatwiej będzie dostrzec, że naprawdę każdy temat można zrealizować w przyrodzie. Jest wielu nauczycieli, którzy to z sukcesem robią.

K.Cz.: Często, kiedy prowadzę zajęcia, niechcący opowiadam o czymś, co – jak się później okazuje – jest w podstawie. Wtedy nauczycielka czy nauczyciel zawsze mówi: „Słuchajcie, bo to będzie w tej i tej klasie, zapamiętajcie!”. Świadczy to o tym, że podczas zajęć terenowych realizuje się tę podstawę, nawet jeżeli tego nie planujemy. A jeżeli się to zaplanuje, można zrobić naprawdę wiele.

K.B.: Problematyczne bywa też to, że nauczyciele jednego przedmiotu niechętnie oddają swoje godziny lekcyjne nauczycielom innego przedmiotu, zwłaszcza na wyjścia w teren, bo później jest im trudno nadgonić z materiałem. Wiem, że to jest idealistyczne, ale warto edukować całe grono pedagogiczne, przekonywać, że te wyjścia są cenne dla wszystkich i trzeba się tak dogadać, żeby można to było zrobić. Bo właściwie dlaczego nauczyciel muzyki nie może wyjść z dziećmi do lasu, posłuchać śpiewu ptaków, skonstruować instrumenty z tego, co tam znajdą? Tak jak mówiłam wcześniej, każdą lekcję można poprowadzić w terenie, więc warto mówić o tym też innym nauczycielom, nie tylko tym od przyrody.

A.M.: Nauczyciele są też często związani tym, czego wymagają rodzice, którzy chcą widzieć efekty i wymierne konkrety, na przykład – ile stron w ćwiczeniach jest zapisanych. A kiedy słyszą, że dzieci były w lesie, to pytają: „Ale co w tym lesie właściwie robiliście? Pewnie tylko biegaliście i nic się ciekawego nie działo”.

K.K.: Nie zgodzę się z Tobą. Dzieci teraz bardzo dużo czasu spędzają w szkole, zwłaszcza te młodsze, które do późna siedzą w świetlicach. I wielu rodziców byłoby przeszczęśliwych, gdyby opiekunowie wzięli je raz na jakiś czas na zewnątrz, na świeże powietrze. Myślę, że rodzice bardzo doceniają nauczycieli, którzy to robią. Oczywiście nie wszyscy, są i tacy, którzy uważają, że nauka to tylko klasa. Ale znaczna część rodziców bardzo sobie ceni nauczycieli, którzy dużo robią, organizują ciekawe wyjścia, są aktywni – wtedy zyskują plusa u rodziców.

A.M.: Ale później przychodzi moment rozliczeń i jeśli dziecko ma z czymś problem, z jakiegoś przedmiotu dostaje gorszą ocenę , to rodzice często obciążą odpowiedzialnością nauczyciela. Bo może za dużo wychodził z ich dzieckiem do lasu, a za mało czasu spędzał nad podręcznikami. Rodzice niby chcą, żeby dzieci wychodziły poza szkołę, ale z drugiej strony wielokrotnie mi się zdarzyło – czym byłam przerażona – że dzieci płakały, bo się wywróciły, pobrudziły i rodzice będą źli.

K.K.: Bo rodziców też trzeba przygotować.

W jaki sposób?

K.K.: Dobrze ich poinformować. Wychodzimy, będziemy robić to i to, potrzebujemy taki i taki ubiór. Zadaniem szkoły jest także edukowanie rodziców. Warto więc podkreślać na zebraniach wartość takich wyjść, przekonywać rodziców, że edukacja terenowa przyniesie dużo więcej korzyści niż siedzenie w klasie. Trzeba oswajać z pomysłem edukacji w przyrodzie, nawet tych rodziców, którzy są trochę przewrażliwieni. Przekonywać, że ich dzieciom to dobrze zrobi.

K.Cz.: Jeżeli nauczyciele czują presję, że powinni się rozliczyć przed rodzicami z tego, czego dziecko nauczyło się na zajęciach w terenie, to niech zaproszą ich do udziału w takich zajęciach. Rodzice, uczestnicząc w tym procesie, mają szansę na refleksję: „OK, moje dziecko może nie dostanie kolejnej piątki, ale to co tu robi i przeżywa ma jakieś znaczenie, jest dla niego dobre”. Z doświadczenia wiem, że takie wspólne zajęcia wychodzą super. Będzie to też pomocne dla nauczyciela, uspokoi go, da mu szansę pokazania rodzicom, że to co robi, to nie jest szarlataństwo.

K.K.: Pewnie ci rodzice, będąc jeszcze dziećmi, sami sporo czasu spędzali na dworze – czasem się pobrudzili, czasem mieli oberwane spodnie. Ale wtedy to był standard. A w tej chwili nastały czasy dzieci absolutnie sterylnych i bezpiecznych. Jest silna presja społeczna na to, by dziecko wyglądało ładnie i było idealnie czyste. To bardzo smutne. Naszym zadaniem jest więc przekonywać, że ten bezpośredni kontakt z naturą, ten „brud” to jest coś pozytywnego; że to nie podlega ocenie i jest właściwe dla pewnego etapu w rozwoju każdego dziecka. Jeśli rodzice zobaczą, że inne dzieci w grupie też bawią się w kałuży z błotem i też są brudne, to pomyślą sobie: „OK, nie tylko moje dziecko wygląda jak kocmołuch”. To tak działa, tylko wymaga zmiany mentalnej. Niestety, od jakiegoś czasu, rodziców którzy wypuszczają dziecko na podwórko, uważa się za nieodpowiedzialnych. Jest silna presja: rodzic musi strasznie chuchać na dziecko i jeśli tylko nie patrzy na nie non stop, to już jest złym rodzicem. Teraz panuje obsesja bezpieczeństwa.

Czy obserwujecie podczas zajęć, że ten strach rodziców przenosi się na dzieci?

K.B.: Tak, dzieci się boją. Oczywiście nie wszystkie, bywają i takie, które są przyzwyczajone do kontaktu z przyrodą, ale u wielu dzieci wyjście w teren budzi strach. Obsesje rodziców przenoszą się na nie. Niektóre boją się usiąść na trawie, dotknąć jakiejś rośliny, bo może jest trująca i trucizna zostanie im na palcach, a zanim wyjdą do lasu, wypsikują na siebie pół butelki środka na komary i kleszcze – bo kleszczy boją się chyba najbardziej. Tak – dzieci mają bardzo dużo fobii. Ale trzeba ten strach przełamywać.

Jak można to robić?

K.B.: Przez stały kontakt z naturą i pokazywanie im, że to nie jest nic strasznego, że przyroda jest ciekawa, nie zrobi nam krzywdy, a przynajmniej – nie celowo. I że nie ma się czego bać. A to można osiągnąć tylko przez kontakt z nią.

K.K.: Ale należy też uważać, żeby nie przesadzić w drugą stronę, bo przed naturą trzeba czuć respekt.

K.Cz.: Często strach jest bezpodstawny. Dlatego wiedza i poznawanie są takie ważne. Jeśli powiemy dzieciom, żeby nie wymachiwały rękami i nie krzyczały, kiedy zobaczą osy, bo wtedy osy czują się zagrożone i faktycznie mogą użądlić, to po krótkim czasie dzieci same zaczynają sobie to powtarzać. I kiedy widzą, że koleżanka czy kolega reaguje panicznie, to mówią mu: „Spokojnie, ona szuka pożywienia przed zimą, dlatego jest taka aktywna, nie wymachuj rękami, bo osa się wtedy boi i może zaatakować”. Jeśli dzieci mają wiedzę, patrzą na zagrożenia bardziej realnie, potrafią ocenić co faktycznie im zagraża.

Czy macie jakiś sprawdzony sposób na udane zajęcia?

K.Cz.: Najważniejsza jest uważność, obserwacja dzieci i dawanie im tego, za czym rzeczywiście chcą podążać.

A.Ch.: Warto dzieci po prostu pytać. One bardzo dobrze na to reagują. Może nie od razu, nie na pierwszych zajęciach, ale jak się już trochę poznamy z grupą i któryś już raz idziemy wspólnie w teren, to można spytać: „A co byście chcieli zrobić następnym razem, o czym chcielibyście porozmawiać?”. Kiedy dzieciaki czują moc sprawczą, świetnie to na nie działa. I jeśli faktycznie przygotuje się zajęcia zgodnie z ich prośbami, to one wtedy niesamowicie na nie czekają. Kiedy coś od nich zależy, nastawienie jest zupełnie inne: „To na pewno będzie super! Będzie fascynujące! Bo to jest coś, czego my chcemy!”. Spotkałam się z sytuacją, w której nauczycielka poszła o krok dalej i zaproponowała uczniom, żeby samodzielnie zaprojektowali warsztaty, w których chcieliby wziąć udział i nawet samodzielnie poprowadzili te zajęcia. To było bardzo fajne.

K.Cz.: Zawsze powtarzam, że im dłużej prowadzi się zajęcia w terenie, tym ma się mniej pracy. Na początku trener wyszukuje różne rzeczy, zadaje pytania, próbuje zainteresować, a potem tę rolę przejmują same dzieci – one wyszukują ciekawe rzeczy, przynoszą, pytają i wystarczy zaspokoić ten głód wiedzy. Tylko tyle.

K.K.: Wyjścia w teren są też okazją do tego, na co rzadko jest okazja w klasie, a mianowicie do mówienia o swoich odczuciach. Nie tylko o tym, co się wydarzyło i co zobaczyłem, ale też jak się z tym czułem. Dla niektórych dzieci to zaskakujące, kiedy pytam je nie o to, co widziały, ale jak się z tym czuły. Na początku nie rozumieją o co chodzi, ale później już same z siebie zaczynają mówić o odczuciach. To jest cenne: w lesie nie uczymy się tylko patrzeć, widzieć i zdobywać wiedzę, ale też odczuwać.

A.M.: Udane zajęcia czasem nie wymagają żadnego planowania, bo to co najbardziej wartościowe wydarza się niejako przy okazji. Mówię na przykład o zmianach relacji w grupie. Często obserwowałam, że w klasie był jakiś negatywny bohater, osoba, która odstawała, outsider. A w czasie zajęć terenowych to dziecko wyrastało na bohatera pozytywnego. Inne dzieci zmieniały zupełnie swój stosunek do niego: „Jesteś fajny, cool, chodź do nas, zróbmy coś razem!”. Taki był efekt ćwiczeń zespołowych. Oni wtedy sami poznawali siebie na nowo, u wielu dzieci objawiały się nowe umiejętności – takie, o których klasa wcześniej nie wiedziała. Fajne jest też to, że wobec natury oni wszyscy są równi. Nie liczy się markowa bluza czy telefon, wszyscy są ubrani na sportowo, tak samo brudni, skupieni na zadaniach. Dla mnie te procesy grupowe były najcenniejsze, choć zupełnie niezaplanowane.

Czy myślicie, że ta zmiana ról, którą obserwujecie podczas zajęć, jest trwała? Przenosi się później do codziennej szkolnej rzeczywistości?

K.K.: To zależy od nauczyciela. Czasem jest tak, że nauczyciel widzi dzieci w terenie po raz pierwszy w sytuacji innej niż szkolna. I mówi: „Nie spodziewałam się tego po tej osobie!”. Bardzo dużo zależy od sposobu, w jaki przeniesie to zadziwienie na klasę i tego, czy sam zmieni swój stosunek do tego dziecka.

A.Ch.: Zdarzyło się, że w mojej grupie był chłopiec, który zawsze dostawał dwójkę z przyrody. A podczas zajęć edukacji terenowej okazał się tej przyrody bardzo dobry. Recz w tym, że był mocny akurat z czegoś, czego nie omawiano u niego na lekcjach. Swoją wiedzą mógł się podzielić dopiero w terenie. I na koniec roku zamiast dwójki, jak zwykle, dostał czwórkę. To bardziej przykład odkrycia niż nagłej zmiany. Bo w tym dziecku to było, ale w szkole nigdy nie dostałby przestrzeni, żeby podzielić się swoją wiedzą, bo ona po prostu wykraczała poza program. Edukacja terenowa stwarza okazję dla takich odkryć.

Wyjazdy terenowe są często traktowane jak zwieńczenie danego etapu edukacji, sposób na pożegnanie nauczyciela z klasą. Tymczasem z tego co mówicie wynika, że edukacja terenowa to nie tylko okazja do przekazania wiedzy, ale też, a może przede wszystkim, do zbudowania zgranej grupy. Czy nauczyciele nie powinni więc w ten sposób raczej rozpoczynać niż kończyć pracę z klasą?

K.B.: Zdecydowanie tak. Wtedy i oni dowiedzieliby się więcej o dzieciach i dzieci o sobie nawzajem. Ale nauczyciele często nie chcą nigdzie wychodzić z nowymi dziećmi, które dopiero dostali pod opiekę. Wydaje im się, że najpierw muszą je lepiej poznać, poobserwować w klasie, zobaczyć czego można się po nich spodziewać. A później okazuje się, że nauczyciel pracuje z grupą uczniów od kilku miesięcy, już myśli, że je zna, wreszcie wychodzi z nimi lub wyjeżdża i… nagle okazuje się, że w ogóle ich nie zna. Prowadziłam kiedyś taką grupę. To był wrzesień, pierwszaki, dzieci dopiero przyszły do szkoły i od razu wyjechały ze swoją nową nauczycielką na zieloną szkołę . I to była świetna decyzja dla wszystkich. Nauczycielka była bardzo zadowolona, bo dowiedziała się mnóstwo o uczniach, dzieci świetnie się nawzajem poznały, a przy okazji także czegoś się nauczyły. Ten wyjazd miał same plusy. Wszyscy byli naprawdę bardzo zadowoleni, że zdecydowali się wyjechać już na samym początku.

K.Cz.: Nie bez powodu w ankiecie końcowej po zielonych szkołach, nauczyciele zaznaczają jako najcenniejszy efekt wyjazdu właśnie integrację grupy.

A.Ch.: Myślę, że nauczyciele, którzy boją się przełamać i nie chcą wyjeżdżać daleko, mogą zacząć od bliższego terenu: wyjść do przyszkolnego ogródka czy najbliższego parku. To jest mały krok, ale daje już jakiś obraz grupy i tego na co trzeba zwracać uwagę. Dla nauczyciela wyjścia w teren staną się wtedy stopniowo prostsze. Jeśli nauczyciel, który od dawna pracuje według sprawdzonych metod, chciałby spróbować czegoś nowego, to faktycznie może czuć strach. Niech więc spróbuje małymi krokami. Nie trzeba od razu decydować się na kilkudniową leśną szkołę.

Podsumowując naszą rozmowę, powiedzcie, co jeszcze można osiągnąć w edukacji terenowej, czego nigdy nie osiągniemy zostając z dziećmi w klasie? Jakie możliwości otwierają się przed grupą i przed nauczycielem?

A.Ch.: Myślę, że w klasie nie można nauczyć prawdziwej pasji do przyrody i dbania o nią – dbania nie dlatego, że pani każe wyrzucić papierek do niebieskiego pojemnika, ale zachowania, które wynika z rzeczywistej potrzeby i wewnętrznego przekonania. Żeby dzieci naprawdę zrozumiały po co mają segregować te przysłowiowe papierki, muszą złapać bakcyla. Pasji, zaangażowania i dostrzegania w przyrodzie czegoś fajnego, nie nauczymy się z podręcznika, nawet z najpiękniejszymi zdjęciami i najbardziej fascynującymi historiami.

K.B.: Żeby chcieć chronić przyrodę, trzeba ją i lubić, i cenić. Nie nauczysz się szacunku, nie nawiążesz bezpośredniego kontaktu z przyrodą, jeżeli nie pójdziesz w tę przyrodę. A jeżeli nie nawiążesz kontaktu, to ona nie będzie dla ciebie ważna. Nie da się myśleć o ochronie przyrody w oderwaniu od bycia w przyrodzie. Tego się nie zrobi inaczej, jak tylko przez zabieranie dzieci w teren i stworzenie im przestrzeni do nawiązania osobistej więzi z naturą. Tylko wtedy zaczną ją cenić i chronić.


Marta Karbowiak – z wykształcenia kulturoznawczyni ale z pasji ekolożka. Od wielu lat związana z sektorem pozarządowym – jako koordynatorka projektów, wolontariuszka i animatorka społeczna. Szczególnie bliskie są jej działania na rzecz bezdomnych zwierząt oraz ochrony zieleni w mieście. Jak twierdzi: z drzew najbardziej lubi samosiejki, z psów – kundle, a z ludzi – tych, którzy dbają o coś więcej niż interes własnego gatunku. Miejska aktywistka, która nie nadąża za własnymi pomysłami na naprawianie rodzinnej Łodzi. Najwięcej endorfin wyzwalają u niej dalekie podróże, widok dzikich zwierząt na wolności i tych domowych na kanapie.

Karolina Baranowska – trenerka edukacji ekologicznej oraz wiceprezeska zarządu Źródeł, w stowarzyszeniu od 2003 roku. Z wykształcenia antropolożka kultury, z zamiłowania i przekonania ekolożka. Prowadzi warsztaty w Ośrodku Edukacji i Kultury Ekologicznej „Zielona 27” dla wszystkich grup wiekowych (od przedszkolaków do słuchaczy uniwersytetów trzeciego wieku) i na wszelkie tematy, z wyłączeniem zajęć plastycznych, do których niestety brak jej umiejętności, współprowadzi również szkolenia dla nauczycieli oraz dla przyszłych trenerów edukacji ekologicznej i globalnej. Absolwentka Polsko-Niemieckiego Kursu Edukacji w Dzikiej Przyrodzie według metody „nature mentoring”. Prywatnie wegetarianka i miejska rowerzystka, w wolnych chwilach wolontariuszka w fundacji zajmującej się pomocą bezdomnym zwierzętom. Uwielbia długie spacery, podróże po Polsce i ciekawą literaturę.

Anna Chomczyńska – pracowniczka małopolskiego oddziału ODE „Źródła”, absolwentka Ochrony Środowiska, od lat prowadzi warsztaty dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Od dzieci nieustannie uczy się optymizmu, radości z małych rzeczy, uważności i zachwytu dla przyrody. Najbardziej lubi pracować w lesie i ma nadzieję, że edukacja terenowa stanie się obowiązkowym przedmiotem w każdej szkole. Interesuje się metodami edukacji alternatywnej, fascynuje ją socjobiologia oraz komunikacja empatyczna. Wciąż poszukuje nowych metod pracy, jest mistrzynią w wynajdywaniu ciekawych szkoleń. W wolnych chwilach przerabia śmieci na przedmioty użytkowe, współtworzy przyrodniczo-artystycznego bloga DomoTwory.

Kamil Czepiel – pracownik małopolskiego oddziału ODE „Źródła”, absolwent Ochrony Środowiska, od lat zajmuje się edukacją przyrodniczą dzieci i dorosłych. Z pasji entomolog, szczególną miłością darzący pszczoły. Artysta czerpiący inspirację z natury: pisarz, głównie fantastyki, wyróżniony przez Ministerstwo Środowiska w konkursie przyrodniczym „Las – moja miłość”; fotograf-amator, twórca wystawy fotograficznej „Wschodząca nadzieja”; Współtwórca przyrodniczo-artystycznego bloga DomoTwory, gdzie zajmuje się rysowaniem polskiej przyrody. Interesuje się także dawnymi narzędziami, a wolne chwile spędza przemierzając boso bezdroża, lasy i mokradła, doskonaląc przy tym techniki survivalowe i podglądając dzikie zwierzęta.

Katarzyna Kępska – trenerka oddziału śląskiego ODE „Źródła”. Niespokojny duch, który lubi być w drodze, wśród nowych ludzi i w nowych miejscach. Z wykształcenia geografka, interesuje się edukacją alternatywną, poznawaniem dzikiej przyrody i poznawaniem siebie.

Agnieszka Mazur – ze Źródłami związana od 2013 roku jako absolwentka Szkoły Trenerów Edukacji Globalnej. Z wykształcenia pedagog, realizuje się jako trener promując wiedzę przyrodniczą, ekologiczną, globalną od przedszkolaków do licealistów. Marzy o edukacji, która rozwijałaby twórczość dzieci, więc często stosuje w swojej pracy metody pobudzające kreatywność. Poza pracą, dla ciała – rower, dla ducha – ulubiona muzyka i dobra książka. Lubi zarażać uśmiechem. Uwielbia gry planszowe rozgrywane w gronie przyjaciół. Jest dumną balkonową ogrodniczką marząca w przyszłości o dużo większych połaciach zieleni i stodole zamienionej w przytulny dom. Z racji tego, że zieleni ciągle jej mało – w dziką stronę pędzi śmiało.

Powyższy artykuł pochodzi publikacji "W dziką stronę. Rozmowy o edukacji w przyrodzie", Łódź 2016.