Po co nam przyroda?

Kiedy byłam dzieckiem, na przerwach między lekcjami, biegłyśmy z koleżanką do naszej kryjówki w zaroślach. Każda z nas znajdowała sobie dwa kamienie: jeden duży, płaski, drugi mniejszy, okrągły, pasujący do dłoni. Zbierałyśmy liście, łodygi, młode gałązki i tłukłyśmy je na miazgę, aż sok spływał po kamieniu, trwale plamiąc palce i ubrania. Stukałyśmy, formując z utartej trawy kolejne wilgotne placuszki ostro pachnące zielenią, rozcierałyśmy je tak długo, aż całkiem znikały. Każda roślina dawała inny zapach, inny odcień, miała odmienną fakturę. Gadałyśmy przy tym bez przerwy – nie pamiętam już o czym – a kiedy dzwonił dzwonek, ukrywałyśmy kamienie w spróchniałym pniu bzu czarnego i biegłyśmy z powrotem do klasy. Siadałyśmy w ławce, zostawiając czasem na zeszytach zielone odciski palców, aż do kolejnego dzwonka, kiedy wracałyśmy do naszej pracy. Nie wiem po co to robiłyśmy, kucając w ciasnym zakątku pod dachem z liści. Nasza praca nie miała celu ani końca, nikt nas jej nie nauczył, nie pokazał, nikomu też o niej nie mówiłyśmy – a jednak wracałyśmy do niej dzień w dzień przez długi czas, kierowane jakimś dziwnym, wewnętrznym nakazem, aż po prostu nam się znudziło i zajęłyśmy się czymś innym. Dzisiaj w miejscu zarośli stoi ogrodzony plac zabaw z plastikową wykładziną, na którym rzadko widuje się dzieci. Może nasze kamienie leżą gdzieś pod nim, tworząc fundament pod drewniano-plastikowe drabinki i zjeżdżalnie?

Moje dzieciństwo było pełne takich zabaw. Siedmioletnie dziecko wędrowało samo do szkoły, nie wymagało stałego nadzoru i kontroli dorosłych. Budowaliśmy domki na drzewie (albo tylko wyobrażaliśmy je sobie, siedząc wśród konarów poniemieckich jabłoni), schrony z desek i szmat powstawały wśród krzaków porzeczek, kopaliśmy bunkry za szopą, chodziliśmy nad wiejski staw zarośnięty trzciną, pałką i oczeretem, wędrowaliśmy wąskimi miedzami wśród pól, chowając się w zbożu czy przedzierając przez rzepak.

Czytam aktualną podstawę programową z przyrody dla dzieci wczesnoszkolnych, przeglądam podręczniki. Znaczna część zagadnień to kwestie oczywiste dla dziecka spędzającego kilka godzin dziennie na dworze. Pory roku, ich charakterystyczne cechy, zjawiska pogodowe, przystosowania zwierząt i roślin do pór roku, gatunki występujące w otoczeniu i zależności między nimi, podstawy hodowli roślin… Wszystko to są rzeczy, których uczyliśmy się właściwie sami, tylko przez kontakt z przyrodą i z ludźmi. Uczyliśmy się o śniegu, o kasztanach i opadających liściach, o kiełkującym i kłoszącym się zbożu, o ptakach i ich gniazdach, o tym, że szerszenie mogą siedzieć w dziupli starej jabłoni i lepiej ich nie drażnić, kiedy zbiera się zboże, kiedy siano, a kiedy ziemniaki, kiedy sadzi się pomidory, a kiedy sieje rzodkiewkę, przy jakiej temperaturze bezpiecznie jest wchodzić na zamarznięty staw, a przy jakiej można wreszcie zmienić buty na sandały. Nie musieliśmy siedzieć w ławkach, żeby się tego dowiedzieć. Mieliśmy przewodników: w moim przypadku byli to przede wszystkim rodzice – przyrodnicy, którzy przekazali mi ogromną porcję przyrodniczej wiedzy. Jednak dużo więcej mogliśmy nauczyć się od samej natury – przez doświadczanie, bliskość, spotkania.

Dziś coraz mniej dzieci ma taką możliwość. Richard Louv w książce Ostatnie dziecko lasu pisze o „syndromie Baby Jagi”, czyli silnym, niekiedy irracjonalnym lęku przed spuszczeniem dzieci z oka choćby na chwilę, podsycanym przez środki masowego przekazu. Oprócz ruchu ulicznego czy niebezpiecznych ludzi, „Babą Jagą” jest też sama natura. Badania przytaczane przez Carla Honore w książce Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój pokazują, że w ciągu ostatnich 40-50 lat dystans, na jaki dzieci w Wielkiej Brytanii mogą same oddalać się od domu, zmniejszył się o 90 procent. „Strach to największa siła (…) jaka oddziela dziecko od wszystkich niezbędnych do prawidłowego rozwoju dobrodziejstw kontaktu z naturą”, pisze Richard Louv. „Dzieci i dorośli zaczynają widzieć przyrodę jako swojego naturalnego wroga – Babę Jagę zastępującą inne, trudniejsze do zidentyfikowania powody do strachu”. W takiej sytuacji nic dziwnego, że jedynym źródłem wiedzy o tym, kiedy kwitną jabłonie i gdzie mieszka dzięcioł, może być kolorowy podręcznik wydany na kredowym papierze, przerabiany w czterech ścianach dusznej klasy.

W 2014 roku przeprowadziłam ankietę wśród rodziców dzieci w wieku szkolnym, pytając ich o sposób spędzania czasu przez dzieci, a także stosunek rodziców do różnych dzikich zwierząt pod kątem potencjalnych zagrożeń. Okazało się, że rodzice ogólnie deklarujący istotną rolę przyrody w rozwoju dziecka, odbierają jako niebezpieczne nawet zupełnie niewielkie i płochliwe zwierzęta. Blisko 20 procent rodziców nie pojechałoby z dzieckiem na wakacje w miejsce, gdzie występują szczury i dziki – zwierzęta pospolite w każdym mieście i na wielu przedmieściach. Około 10 procent rodziców nie pojechałaby na wakacje nawet w miejsce, gdzie można spotkać zaskrońca, łosia, jelenia czy borsuka. Większy odsetek (20-30 procent) nie pozwoliłby dzieciom bawić się samodzielnie w miejscach, gdzie występują te zwierzęta. Oczywiście największy strach budzą gatunki takie jak wilk czy dzik (17 procent nie pojechałoby na wakacje w miejsce, gdzie można je spotkać, ponad 50 procent nie pozwoliłoby dziecku bawić się samodzielnie w takich miejscach).

Bezkonkurencyjna na tym polu okazuje się żmija (odpowiednio 28 i 70 procent rodziców ma z nią spory problem). Inne pytanie w ankiecie dotyczyło ekosystemów odpowiednich do przebywania dla dzieci w wieku szkolnym oraz częstości odwiedzania takich miejsc przez dzieci – nawet pod opieką rodziców. Kilkanaście procent uczniów nigdy nie było w dolinie rzeki czy w zaroślach, a nawet na polach uprawnych, 30 procent nigdy nie widziało podmokłego lasu łęgowego, prawie 50 procent nigdy nie było w szuwarach i na torfowisku. Aż 50 procent rodziców uważa zarośla za miejsce nieodpowiednie dla dziecięcych zabaw. Podobne wnioski płyną z innej ankiety, której celem było zbadanie podstawowych skojarzeń z dzikością. Ankietowani mogli zadeklarować pozytywne lub negatywne skojarzenia dotyczące tego pojęcia oraz stwierdzić czy ochrona dzikości jest dla nich ważna. Zadano również pytanie o miejsce dzikości we współczesnym świecie oraz o przestrzeń, jaką możemy dla niej pozostawić. Wyniki wskazują, że na poziomie skojarzeń i deklaracji dzikość jest dla respondentów elementem pozytywnym. Zdecydowana większość określiła swoje skojarzenia ze słowami takimi jak dzikość, pierwotność czy naturalność jako pozytywne; podobnie kojarzy się puszcza, głusza czy matecznik, a także rezerwat przyrody czy obszar chroniony. Jednak zupełnie inny obraz wyłania się z kolejnych pytań, dotyczących odległości od miejsca zamieszkania, w jakiej ankietowani tolerowaliby różne gatunki dzikich zwierząt. Okazało się, że nawet ssaki roślinożerne, takie jak bobry, łosie, dziki i żubry, tolerowane byłyby średnio kilkanaście kilometrów od domu. Większą odległość, około 30-40 kilometrów, uznano za bezpieczną dla dużych drapieżników, takich jak wilki, rysie i niedźwiedzie (dla których zresztą odległość ta nie jest zbyt wielką przeszkodą). Rekordzistką okazała się… żmija, dla której średnia tolerowana odległość od miejsca zamieszkania wyniosła ponad 50 kilometrów! Wydaje się, że współczesny człowiek cierpi na coś w rodzaju przyrodniczej schizofrenii. Tęskni za dzikością, ale jednocześnie się jej boi, pragnie jej i chce ją zachować, ale nie za blisko, w bezpiecznej – jak mu się wydaje – odległości, choć mimo wszystko bliżej niż uciążliwe zakłady przemysłowe. Kontakt z dzikością w erze Internetu przypomina relacje na Facebooku – gromadzenie „znajomych” i wirtualną wymianę myśli, która rzadko prowadzi do pogłębionych relacji, a często odbywa się kosztem realnych znajomości. Wszelkie akcje internetowe w obronie dzikiej przyrody cieszą się dużą popularnością, problem pojawia się, gdy dzikość podchodzi bezpośrednio pod nasze bezpieczne drzwi – wtedy okazuje się, że to, co dzikie, pierwotne i naturalne, tak naprawdę jest obce i potencjalnie groźne.

Mówi się, że oddalamy się od przyrody, ale przecież oddalenie i utrata kontaktu z nią są zarówno dla gatunku ludzkiego, jak i dla pozostałych gatunków, zupełnie niemożliwe. Wciąż żyjemy w całkowitym uzależnieniu od naszej planety – mimo jej degradacji, przekształcenia, mimo prób odgrodzenia się od dzikości betonowymi murami i elektronicznymi ekranami. Wystarczy niewielkie zaburzenie w obiegu wody czy węgla, spadek populacji paru kluczowych gatunków (choćby pszczół), a zaczynamy mieć naprawdę poważne kłopoty – zresztą już je mamy i nie wiadomo, czy uda się rozwiązać globalne problemy związane z suszą i ociepleniem. Większość światowych upraw wymaga gleby, która – mimo eksploatacji i zniszczenia – jest żywym ekosystemem. Nie ma innego sposobu zapewniania stałego udziału tlenu w atmosferze niż globalna, wielkoskalowa fotosynteza, oddychamy wyłącznie dzięki lasom i żyjącym oceanom. A przecież nawet stosunkowo niewielka zmiana składu chemicznego powietrza oznacza całkowity koniec naszego świata. Tak naprawdę nie tracimy kontaktu z przyrodą, nie żyjemy w oddaleniu od niej. Tym, co tracimy, jest świadomość tego faktu, niedostrzeganie powiązań, nagłe zamknięcie oczu na to, co do pewnego momentu było oczywiste. Wydaje się, że ostatnie stulecie przyniosło ogromny rozwój edukacji i wiedzy naukowej, rozwinęła się ekologia, poznaliśmy i wciąż poznajemy kluczowe mechanizmy funkcjonowania planety, zależności między organizmami i środowiskiem, najważniejsze procesy zachodzące na Ziemi. Nigdy wcześniej wiedza ta nie była tak powszechnie dostępna – przynajmniej w naszej części świata. Edukacja ekologiczna zaczyna się już w przedszkolu, choć tylko niewielka jej część poświęcona jest funkcjonowaniu przyrody – zarówno tej dzikiej, jak i „udomowionej”, choćby pochodzeniu i mechanizmom powstawania żywności. A jednak informacje te rzadko łączą się w całość, jeśli są tylko teorią bez powiązań z prawdziwym światem.

Richard Louv przytacza badania Nancy Wells i Kristi Lekies z roku 2006, z których wynika, że „troska dorosłych o środowisko oraz towarzyszące jej zaangażowanie jest bezpośrednio związane z udziałem w takich „zajęciach na łonie przyrody” jak samodzielne wyprawy do lasu, chodzenie po górach, łowienie ryb i polowanie, doświadczone w dzieciństwie, a konkretnie przed 11 rokiem życia”. Jest to wiek, w którym w dzisiejszych czasach coraz rzadziej wypuszcza się dzieci same do sklepu, nie mówiąc o pozwoleniu na samotne wędrówki po górach czy nad rzekę. Kontakt z przyrodą w dzieciństwie nie gwarantuje oczywiście wysokiej świadomości ekologicznej, działań na rzecz przyrody czy podejmowania proekologicznych decyzji w przyszłości. Owszem, można mieć nadzieję, że dziecko, które zobaczy z bliska dzięcioła czy lilię złotogłów, kiedy w przyszłości będzie podejmowało decyzję o budowie autostrady przez fragment naturalnego lasu, przypomni sobie o tym i wybierze inne rozwiązanie. Zwykle jednak tak się nie dzieje, pokolenia, które dorastały w kontakcie z naturą, przyczyniły się do dzisiejszego zdewastowania planety. Nad przyrodniczymi wspomnieniami, emocjonalnymi i dziecinnymi, górują dorosłe, racjonalne przekonania o konieczności rozwoju i postępu, kosztach, dochodach i interesach, wpojone przez lata. Bieganie dziecka po lesie nie oznacza, że dorosły będzie miłośnikiem przyrody czy ekologicznym aktywistą, jednak wydaje się ono niezbędne, aby tak się mogło stać. Podobnie teoretyczna wiedza ekologiczna, zwłaszcza ta przekazywana w typowo szkolny sposób z podręcznika, w oderwaniu od pozostałych dziedzin, jako nudny fragment programu biologii, nie przekłada się zupełnie na praktykę. Niemniej, jest ona niezbędna do zrozumienia pewnych procesów, szczególnie w skali ponadlokalnej. Nie w każdym człowieku obudzi się przyrodnicza dusza, jednak niektórzy się z nią rodzą, a do jej rozwoju potrzeba przestrzeni pól i łąk, leśnego powietrza, czystego nurtu potoku, dymu z ogniska, blasku księżyca, porannego śpiewu ptaków... i wiedzy, choć nie musi ona pochodzić z podręcznika. Bliski, osobisty kontakt z dzikością i mistrz, który wspiera odkrywanie jej sekretów to przepis na leśnego człowieka, który nie musi zajmować się zawodowo przyrodą, ale zna jej wartość – materialną i ponadmaterialną – i będzie ją brał pod uwagę.

Nie musimy ratować planety. Planeta sobie poradzi, tak jak radziła sobie już wiele razy z kataklizmami gorszymi niż nasz gatunek. Życie na Ziemi jest tak różnorodne, że w takiej czy innej formie powinno przetrwać jeszcze miliony lat albo dłużej. Problem w tym, że to właśnie my, ludzie, jesteśmy uzależnieni od świata takiego, jaki znamy, w jakim wyewoluowaliśmy, na jakim opieramy nasze chwiejne gospodarki. Chociaż gatunek ludzki należy do bardziej elastycznych na planecie (przynajmniej wśród kręgowców) i zapewne może przetrwać wiele zmian, to z pewnością nie przetrwają ich gadżety zachodniej cywilizacji, czyli elektryczność i motoryzacja, które tak kochamy. Uzależniając się od energochłonnych systemów, skrajnie zmniejszamy naszą odporność na zaburzenia. Nie bez znaczenie pewnie jest też nasza liczebność i zagęszczenie. Planeta przeżyje, biosfera przetrwa w takiej czy innej formie, jednak troska o zachowanie świata, w jakim się narodziliśmy, to przede wszystkim nasz własny interes. Troska o przyrodę jest troską o ludzkość.

Obserwuję dzieci w maleńkiej, kilkuosobowej szkole pod Zieloną Górą, mającej wiele cech szkoły leśnej. Dzieci przez większość czasu przebywają na dworze, nie mają lekcji, dzwonków ani ocen, mogą zdobywać wiedzę w wybrany przez siebie sposób. Co ważne – mają do dyspozycji dużą działkę ze starym, zarośniętym sadem, w sąsiedztwie lasu, łąk, pastwisk i bagien. Spędzam tam jeden dzień w tygodniu. Palimy ognisko, ucząc się technik przetrwania: rozpalania mokrego drewna, budowy polowej kuchni… Chodzimy na grzyby, poznając jadalne i niejadalne. Dzieci łażą po drzewach, wpadają po kolana w bagno, znajdują glinę, wykopują ją i lepią miseczki, próbują wypalać je w ogniu, budują bazę z gałęzi, desek i kawałków wykładziny, biorą do ręki padalca, ratują żabę z beczki na deszczówkę… Nikt ich do tego nie zmusza, mogą też siedzieć pod dachem i rozwiązywać zadania z matematyki (co zresztą też czasem robią, z własnej woli, choć matematyki uczą się też na inne sposoby). Obserwuję jak kontakt z naturą pozwala im na zaspokajanie ciekawości, jak rozwijają się w nich odkrywcy, poznający świat mimochodem, przy okazji biegania po lesie czy budowania kryjówki w zaroślach. To samo widzę u mojego pięcioletniego syna, nawet jeśli w tym momencie jego największą pasją są koparki i spychacze. Pytam go, po co jest przyroda. „Żeby kozy miały trawę do jedzenia, a ptaki ziarno i owady” – odpowiada. „Żeby wszystkie stwory miały gdzie mieszkać i żyć. Te bagienne stwory też. I żebym też ja miał miejsce na różne rzeczy”. Pytam jeszcze, po co poznawać przyrodę, po co się o niej uczyć. Patrzy na mnie zdziwiony. „Żeby wiedzieć” – mówi.


Marta Jermaczek-Sitak – ekolożka, botaniczka, specjalizuje się w roślinności łąk i pastwisk, zajmuje się też restytucją ekosystemów oraz ekologią krajobrazu kulturowego. Wspiera naukę przyrody w Wolnej Szkole w Zielonej Górze oraz w poznańskiej szkole demokratycznej „Trampolina”. Działa w Klubie Przyrodników i w Kolektywie Edukacyjnym. Prowadzi Wolną Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego w Kosieczynie, gdzie mieszka w sąsiedztwie kóz, kur i kaczek, z psami i kotami, gdzie uprawia dynie, szpinak, rzodkiewkę, zielony groszek i nie tylko. Żona Andrzeja, mama Stacha i Tyma – dzieci, które nie znają szkoły ani przedszkola, znają za to błoto, patyki i ogień. Pisze bloga „Kura z doktoratem”.

Powyższy artykuł pochodzi publikacji "W dziką stronę. Rozmowy o edukacji w przyrodzie", Łódź 2016.