W miastach szukajmy przyrody w miniaturze

Wywiad z Anną Komorowską – architektką krajobrazu, pedagożką, propagatorką projektowania przyjaznych dzieciom, opartych na naturze miejsc do zabawy na świeżym powietrzu. Rozmowę przeprowadział Marta Karbowiak

Marta Karbowiak: Polskie miasta to miejsca, w których niezwykle łatwo jest stracić kontakt z przyrodą. Stara, dobra, urbanistyczna reguła mówi, że parki powinny być rozmieszczone w taki sposób, żeby każdy mieszkaniec mógł do nich dotrzeć w ciągu kilku minut spaceru. W naszych metropoliach rzadko się to udaje. Dodatkowym problemem jest silna presja inwestorów i chęć zabudowania każdego skrawka zieleni. Jak w takich warunkach prowadzić edukację przyrodniczą? Może po prostu wszyscy powinniśmy czym prędzej uciekać na wieś?

Anna Komorowska: Boże broń, bo wtedy nasze wsie będą wyglądać tak, jak wyglądają teraz nasze miasta. A tego byśmy nie chcieli. Jeśli chodzi o dostęp do przyrody, to nie demonizowałabym miast. Większość polskich miast to miasta historyczne, w których zieleń jest obecna – są w nich publiczne parki, pozostałości dawnych prywatnych ogrodów, są też ogrody przyklasztorne, fakt, że dzisiaj często niedostępne, ale jednak istnieją. Mamy w Polsce zupełnie inną sytuację niż np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie duże metropolie powstawały od zera i gdzie często zapominano o zieleni. U nas jest pod tym względem dużo lepiej.

Poza tym warto doprecyzować co mamy na myśli, mówiąc o edukacji przyrodniczej. Jeśli uważamy, że pełnoprawna edukacja przyrodnicza, to tylko zajęcia w parku narodowym, to faktycznie, tego miasto nigdy nie zaoferuje. Jednak w każdym mieście jest mnóstwo mniejszych terenów, gdzie króluje przyroda – to często dzikie, zarośnięte, niezorganizowane skrawki zieleni, które są doskonałym miejscem do prowadzenia zajęć. Jestem przekonana, że mądry pedagog znajdzie takie wartościowe, często niepozorne miejsca, w których można prowadzić fascynującą edukację przyrodniczą. Zawsze przy tej okazji cytuję historię Marii Montessori, przytoczoną w książce The Joyful Child Susan Stephenson: „Pewnego dnia nowy nauczyciel powiedział dr Marii Montessori, że wokół jego miejskiej szkoły nie ma nic godnego odkrywania. Maria Montessori wyprowadziła więc dzieci przed budynek. Po godzinie nie odeszły one nawet trochę dalej niż sięgał mały zachwaszczony ogródek. Znalazły tam niezliczone oznaki życia, które ich całkowicie zafascynowały”.

Powinniśmy więc szukać uważnie, bo nawet tuż za rogiem możemy znaleźć kawałek inspirującej przestrzeni – takiej „przyrody w miniaturze”, która może stać się pretekstem do wielu twórczych zajęć. Szukajmy, bo w mieście przyroda jest obecna, tylko w różnej skali.

Jednym ze sposobów szukania przyrody w miastach jest wyprawa nauczyciela i uczniów do parku, lasu czy na przedmieścia. Drugim wyjściem jest stworzenie przyrodniczej enklawy wokół szkoły. Z tym jednak nie jest u nas najlepiej. Otoczenia szkół są projektowane w bardzo schematyczny sposób.

Główny problem polega na tym, że one nie są w ogóle projektowane. Trudno zaplanowanie boiska o określonych wymiarach nazwać projektowaniem. O przestrzeniach przyszkolnych się nie myśli, bo w Polsce w ogóle mało myśli się o architekturze i architekturze krajobrazu. Buduje się budynki, a o tym – co pomiędzy – pomyśli się kiedyś. Powinniśmy sobie uświadomić, że tak jak ogród przydomowy jest przedłużeniem domu, miejscem, w którym spędzamy wolny czas i do którego przenosimy pewne domowe funkcje, jak choćby jedzenie czy zabawę, tak ogród przyszkolny jest przedłużeniem szkoły i taką właśnie funkcję powinien pełnić. To powinno być miejsce, które służy do prowadzenia zajęć dydaktycznych. Realia są jednak takie, że na dworze realizowane są głównie zajęcia sportowe, więc boisko staje się przedłużeniem sali gimnastycznej. Tymczasem także inni nauczyciele powinni mieć możliwość skorzystania z tego terenu. Powinien on być zaprojektowany w taki sposób, żeby stwarzać warunki do nauczania przyrody czy matematyki – w tym celu można stworzyć matematyczny plac zabaw z grami, które pomagają w nauce liczenia. Teren, którym dysponuje szkoła może i powinien być lepiej wykorzystywany.

Jak więc dobrze zaprojektować najbliższe otoczenie szkoły tak żeby służyło nie tylko nauczycielowi wychowania fizycznego?

To bardzo szeroki temat, ale na pewno warto zaprosić do współpracy nauczycieli różnych przedmiotów oraz porozmawiać na ten temat z dziećmi, rodzicami i zaproponować im współtworzenie projektu, opowiedzenie o swoich pomysłach i potrzebach. Warto też wcześniej pomyśleć nad mądrą strategią, która pozwoli „przerzucić” część zajęć z wnętrza szkoły do ogrodu i uwzględnić te plany podczas projektowania. Wiadomo, że prowadzenie zajęć w terenie czy nawet w ogrodzie przyszkolnym jest trudniejsze niż prowadzenie zajęć w zamkniętej sali, gdzie dzieci mniej się rozpraszają i grupa znajduje się pod kontrolą. Edukacja przyrodnicza na pewno nie obędzie się bez aktywnych, zaangażowanych nauczycieli, którzy muszą to wziąć na siebie.

Rzeczywistość jest taka, że szkolne budżety często ledwo się domykają. W tej sytuacji urządzenie przyszkolnego ogrodu dla wielu dyrektorów jest kuszącą, ale kosztowną i odległą perspektywą.

Oczywiście, jest to konkretna inwestycja, ale nie muszą to być ogromne pieniądze. Urządzanie terenów przyszkolnych kojarzy nam się z dużymi wydatkami. Patrzymy na takie działania przez pryzmat boisk, które faktycznie kosztują bardzo dużo lub gotowych placów zabaw kupowanych z katalogu, które także nie należą do tanich. Dyrektorom każda kolejna inwestycja kojarzy się więc z ogromnymi wydatkami. Warto jednak pamiętać, że nie wszystko musi tyle kosztować. Niektóre zmiany można wprowadzić nawet pomimo niewielkiego budżetu, małymi krokami, z pomocą rodziców czy lokalnych instytucji, z którymi moglibyśmy współpracować. Warto choćby spytać w pobliskim sklepie ogrodniczym, czy nie mógłby zasponsorować jakichś roślin. Podam przykład. W zeszłym roku braliśmy udział w projekcie, prowadzonym przez Dziecięcą Akademię Przyrody KUMAK, zatytułowanym: „Przyrodnicze azyle w miejskich przedszkolach”. W ramach projektu, krok po kroku, przedszkola dowiadywały się jakie elementy przyjazne naturze mogą wprowadzać w swoim najbliższym otoczeniu. Przedszkolaki dostawały narzędzia, nasiona, sadzonki i wspólnie z nauczycielami wykonywały zadania: wysiewały łąkę, tworzyły skrzynki z roślinami, konstruowały domki dla owadów, zakładały ogródek warzywny. To były proste rzeczy, których stworzenie jest w zasięgu wielu polskich szkół i przedszkoli.

Wspomniała Pani o placach zabaw – „gotowcach” z katalogów. Faktycznie, jak Polska długa i szeroka, place zabaw wyglądają identycznie. Wszędzie można zobaczyć wyspy piratów, statki, palmy i inne, powiedzmy wprost, kiczowate i mało kreatywne konstrukcje.

Z placami zabaw mamy ten sam kłopot, co z terenami przyszkolnymi – one nie są projektowane. Ustawienia pierwszej lepszej zabawki z katalogu nie można nazwać projektowaniem, to raczej zaprzeczenie idei projektowania. Bo projektowanie bierze się z konkretnego miejsca, z kontekstu. Plac zabaw na wsi nie może wyglądać tak samo, jak ten w mieście, a ten nad morzem, tak samo jak ten w górach. Plac zabaw przy przedszkolu powinien być zaprojektowany w zupełnie inny sposób niż ten przy szkole, bo będzie z niego korzystać inna grupa wiekowa, a więc dzieci o zupełnie innych potrzebach. Powinniśmy więc przede wszystkim czerpać z konkretnego miejsca, w którym projektujemy, a także dostosować projekt do konkretnej grupy użytkowników.

Jaka jest alternatywa dla masowej produkcji?

Mnie najbliższe są tak zwane naturalne place zabaw, które maksymalnie czerpią z miejsca, w którym się znajdują i wykorzystują naturalne ukształtowanie terenu czy istniejącą roślinność. Jeśli w miejscu przyszłego placu zabaw rosną drzewa, to będą one wykorzystane w projekcie – zarówno jako element kompozycyjny, ale też funkcjonalny, jako „urządzenia” do zabawy. Pojawią się tam też takie naturalne elementy jak głazy, drewniane kłody do balansowania czy naturalna nawierzchnia, która jest równie bezpieczna jak syntetyczna. Ale przede wszystkim pojawia się roślinność, której zdecydowanie brakuje na placach zabaw. Rośliny mogą zastąpić ogrodzenie, które w polskich realiach często przybiera formę klatki, w której zamyka się dzieci. Mogą to być drzewa, które dadzą cenny cień, bo nadmierna ekspozycja na słońce to problem na wielu polskich placach zabaw. I wreszcie mogą to być rośliny „patygonenne” – takie, z których dzieci mogą bez wielkiej szkody ułamać patyczek, urwać szyszkę czy żołędzia i wykorzystać je do zabawy, choćby w gotowanie leśnej zupy.

Jak przekonałaby Pani dyrektorów, żeby zdecydowali się na takie rozwiązanie, zamiast sięgać po ofertę z katalogu?

Wszystkie katalogowe place zabaw są identyczne. Tymczasem te naturalne bywają bardzo różnorodne, tak jak różnorodne są miejsca, w których powstały i z których czerpał projektant. Co więcej, standardowy plac zabaw raz urządzony, nie będzie się zmieniał, tymczasem plac naturalny ulega ciągłym przeobrażeniom – zupełnie inaczej wygląda wiosną, a inaczej jesienią, inaczej w rok po założeniu, a inaczej 10 lat później. Znajdują się na nim też mobilne elementy, które dzieci mogą dostosowywać do swoich potrzeb i przestawiać w zależności od tego, jaka grupa korzysta z placu i w co chce się bawić. Co bardzo ważne, naturalne place zbaw są znacznie tańsze niż katalogowe. Owszem, wymagają utrzymania i trzeba ich doglądać częściej niż tych standardowych, jednak sama budowa naturalnego placu zabaw jest w zasięgu finansowych możliwości wielu dyrektorów, samorządów czy nawet organizacji pozarządowych.

Czy naturalny plac zabaw jest tak samo bezpieczny dla dzieci? Czy spełnia wszystkie rygorystyczne normy, przewidziane przez prawo dla tego typu miejsc?

Kwestie bezpieczeństwa i certyfikatów są zazwyczaj podnoszone przez tych projektantów, którym nie chce się zbytnio wysilać. Często dzwonią do nas klienci, którzy mówią, że chcieli niesztampowego placu zabaw, ale architekci powiedzieli im, że się nie da, bo norma na to nie pozwala. Robimy wtedy wielkie oczy. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że zarówno katalogowy, jak i naturalny plac zabaw mogą być zgodne z normą, ale mogą też być z nią niezgodne. Normy mówią bardzo wyraźnie, jakie powinny być otwory, jakie odległości między urządzeniami, jaka nawierzchnia. I wszystkie te zapisy można z powodzeniem zrealizować przy naturalnym placu zabaw. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo takie właśnie place zabaw projektujemy i wszystkie są zgodne z normą, co potwierdza certyfikat dopuszczenia ich do użytkowania.

Norma mówi też, że bezpieczny plac zabaw, to takie miejsce, z którego dziecko nie wyjdzie kalekie. Jest w niej wprost zapisane, że wszelkie zadrapania, guzy, siniaki czy nawet drobne złamania są jak najbardziej naturalnym elementem dzieciństwa i mogą się zdarzyć nawet na najbardziej bezpiecznym placu zabaw. Nie można powiedzieć, że jeśli dziecko złamało rękę, to plac zabaw jest niebezpieczny i trzeba go zamknąć. Przepisy trzeba więc czytać uważnie, bo one nie wykluczają i nie ograniczają możliwości, wręcz przeciwnie, dbają o podstawowe bezpieczeństwo dzieci.

Co ciekawe, wiele osób nie wie, że chcąc zadbać o bezpieczeństwo, nie trzeba wcale sięgać po najdroższe rozwiązania. Przykładem mogą tu być syntetyczne nawierzchnie – drogie, nieekologicznie a jednak, chyba głównie dzięki silnemu lobby producentów, bardzo chętnie wybierane przez dyrektorów. Tymczasem równie dobrze spisuje się kora, odpowiednio obrobione kawałki drewna, czy choćby żwir.

Gdzie pani widzi zarówno jako architektka, jak i jako mama największe pole do zmian w polskich miastach? Co można zrobić, żeby znalazło się w nich więcej miejsca dla przyrody?

Najłatwiej byłoby uciąć to pytanie, odpowiadając że projektowaniem miast zajmują się urbaniści i my, zwykli mieszkańcy, niewiele możemy zrobić. Ale duża siła tkwi w oddolnych inicjatywach i w tych mieszkańcach, którzy chcą coś zmienić. Anna Nacher powiedziała kiedyś, że naszą przyszłością jest miasto. Po prostu, czy chcemy czy nie, nie ma szans, żebyśmy nagle wszyscy wrócili na wieś. Tylko od nas zależy, czy będziemy chcieli w tym mieście żyć, czy będzie ono dobrze urządzone czy przeciwnie – będziemy tylko siedzieć i narzekać. To przede wszystkim kwestia mentalności i zmiany sposobu myślenia.

Jest coraz więcej mieszkańców, którzy działają, organizują oddolne akcje, walczą o zagrożone tereny zielone. Siła tkwi właśnie w takich ludziach. Każdy z nas, choćby w drobnej skali, może coś zmienić. Można dołączyć do tworzenia ogrodów społecznych, których w całej Polsce jest coraz więcej, zagospodarować bezpański, zaniedbany skrawek ziemi, na przykład w ramach partyzantki ogrodniczej. Myślę, że każdy powinien się zastanowić, co może zrobić dla swojego miasta, a nie tylko czekać, aż ONI zrobią coś dla nas.

Bardziej jako mama niż architektka, rozpoczęłam inicjatywę „Idziemy na pole”, w ramach której staram się zachęcać innych rodziców do szukania ciekawych miejsc do spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu. Chodzi o miejsca w mieście, nie na wsi, bo nie każdy ma możliwość, aby wyjechać. Wiem, że wiele osób korzystało z moich inspiracji. Nagle odkrywali, że za ich wygładzonym parkiem z równo przyciętym trawniczkiem znajduje się kawałek dzikiego terenu, gdzie jest mnóstwo żyjątek, które można godzinami obserwować.

Skąd u Pani to zainteresowanie naturalnymi placami zabaw i projektowaniem wprowadzającym przyrodę do miast? Źródła tkwią w dzieciństwie, a może zainteresowała się Pani tymi sprawami, kiedy sama została mamą?

Zajęłam się tą tematyką na długo przed zostaniem mamą. Wychowałam się w Krakowie i zawsze mieszkałam w mieście. Jestem rasowym mieszczuchem, nie wyobrażam sobie możliwości mieszkania w miejscu, w którym nie ma tramwaju. Ale dzieciństwo spędziłam w lesie i na łące. Moje osiedle graniczyło z lasem, blok stał wśród drzew. Dzisiaj polana, na której spędziłam dzieciństwo jest już zabudowana a drzewo, na którym mój ówczesny chłopak wyciął serce z naszymi inicjałami, dawno ścięto. Ale ten las wciąż tam jest. I będzie. To właśnie tam tkwią źródła moich dzisiejszych zainteresowań.


Anna Komorowska – jest mamą, partnerką, architektką krajobrazu, pedagożką i publicystką. Wspólnie z Michałem Rokitą prowadzi pracownię k. projektującą place zabaw – ogrody szkolne i przedszkolne, przestrzenie edukacyjne, tzw. naturalne place zabaw, a także sale zabaw i instalacje tymczasowe. Drugą ich specjalizacją jest edukacja architektoniczna dzieci, młodzieży i dorosłych, którą wykorzystują włączając przyszłych użytkowników placów zabaw do projektowania. Od 2009 r. na stałe współpracuje z „Zielenią Miejską”, gdzie pisze o... placach zabaw. Właśnie pracuje nad 89. projektem. Przed emeryturą planuje zrobić 700.

Marta Karbowiak – z wykształcenia kulturoznawczyni ale z pasji ekolożka. Od wielu lat związana z sektorem pozarządowym – jako koordynatorka projektów, wolontariuszka i animatorka społeczna. Szczególnie bliskie są jej działania na rzecz bezdomnych zwierząt oraz ochrony zieleni w mieście. Jak twierdzi: z drzew najbardziej lubi samosiejki, z psów – kundle, a z ludzi – tych, którzy dbają o coś więcej niż interes własnego gatunku. Miejska aktywistka, która nie nadąża za własnymi pomysłami na naprawianie rodzinnej Łodzi. Najwięcej endorfin wyzwalają u niej dalekie podróże, widok dzikich zwierząt na wolności i tych domowych na kanapie.

Powyższy artykuł pochodzi publikacji "W dziką stronę. Rozmowy o edukacji w przyrodzie", Łódź 2016.